Planowałem, żeby zacząć tutaj umieszczać wpisy, gdy ustawię sobie stronę tak jak chce. Okienka, kategorie i inne pierdoły. Tak dla spokoju osobistej estetyki. Niestety, na mojej drodze pojawił się najnowszy Bond i zranił mnie tak bardzo, że muszę gdzieś wykrzyczeć zadany ból.
Dużo przeczytałem o swego rodzaju zwieńczeniu Craigowego Bonda, o misji i czerpiącym ze źródeł podsumowaniu Mendesa. Gówno prawda.
"Spectre" ogląda się jak średniej klasy serial szpiegowski. Bohater z punktu A zmierza do punktu B, by dowiedzieć się, że musi udać się do punktu C jeśli chce dowiedzieć się o X. I tak akcja skacze jeszcze kilkadziesiąt razy, by dotrzeć do mdłego zakończenia, które bardziej jawi się nie jako zwieńczenie historii oryginalnej postaci, a wszystkich filmowych schematów ostatniego wieku.
Doskonale rozumiem idee ewolucji Jamesa, który przecież z misji na misję musiał - bo jakżeby inaczej - stawać się lepszym szpiegiem i zabójcą. Jednakże od czasów Casino Royal jedyne co 007 w jakiś magiczny sposób udoskonalił, to swój fart. Owszem, i w pierwszym filmie szczęście go nie opuszczało, ale w najnowszej produkcji Craig igra z siłami, które nie są tak proste do opanowania jak facet z maczetą.
Paradoksalnie, im Bond starszy tym głupszy i bardziej szalony; nie zważający na konsekwencję swoich czynów, zaślepiony rządzą zemsty, mający tak wszystko w dupie, że olewający system kamer rejestrujący przełomową dla jego śledztwa rozmowę z Panem White'm. Niezdecydowanie Mendesa jak poprowadzić postać Bonda sprawia, że ten raz robi coś kompletnie nielogicznego i od czapy, by chwilę później, po fartownym wywinięciu się z opresji, udawać profesjonalistę i pewniaka.
We wstępie taka zabawna fartowność była trafnym, łatwym do przełknięcia pomysłem. Jednakże z momentem, w którym wszystkie podobne wyczyny nabrały powagi i nie zostały poparte żadnym aktywnym działaniem bohatera - poza działaniem, które doprowadziło go do tej ekstremalnej sytuacji - film stał się męczący, a pomruki na sali dosadnie demonstrowały przesyt atrakcji. Nie da się ukryć, że Craig trochę się postarzał, tak samo jak i jego bohater. Być może dlatego James zawsze zaczyna, ale w finiszu potrzebuje pomocy?
Dla mniej wymagających widzów "Spectre" będzie przyjemnym pokazem wybuchów i pościgów w akompaniamencie budującej klimat muzyki zgrabnie przechodzącej w stonowane, klasyczne nuty, które są swoistym puszczeniem oka do widza, gdy 007 znów odwala nieprawdopodobne akcje. Wielka szkoda, że wspomniana wcześniej niekonsekwencja w stylu prowadzenia historii doprowadza do znużenia i prychnięć dezaprobaty, gdy podobne zabiegi są odgrzewane któryś raz z rzędu.
Boli też wątek miłosny, który oparty został na mało przekonujących, szarmanckich ruchach i spojrzeniach Daniela Craiga, który niby tak czarujący, że potrafi spojrzeniem roztopić serce Monici Belluci, ale w ciasno opiętych spodniach ostentacyjnie staje w rozkroku tak szerokim jakby sugerował, że fujarę ma większą niż budżet filmu. I na takich gestach grzesznego chłopca opiera się cały, filmowy magnetyzm Bonda. Nie od dziś wiadomo, że kobiety lubią bad boyów, ale jak uwierzyć obrazowi, w którym nawet Lea Seadoux, główna kobieta Jamesa, nie jest do końca przekonana w relacjach z nim i gdy tylko nadarza się okazja, próbuje odejść, co ostatecznie sprowadza się do ratowania jej tyłka i powrotu do wielkiej miłości przełamującej nawyki (sic!).
Podsumowując, "Spectre" to wielka kupa i sam jestem na siebie zły, że nie powiedziałem tego samego o "Skyfall", bo z perspektywy czasu i niedawnej premiery nowej części, ta druga jest o niebo lepsza i podobnych opinii nie wolno mi już wygłaszać. W każdym razie, nie warto iść do kina, lepiej poczekać na premierę DVD i przy dobrej zakąsce i mocnym alkoholu obejrzeć "Spectre" w mniejszym skupieniu bez zauważania dziur, schematów i braku logiki filmu, ale za to ze znacznie większą przyjemnością.
PS Ocena gry aktorskiej przy tak beznadziejnej reżyserii byłaby niesprawiedliwa dla aktorów, którzy źle poprowadzeni źle zagrają. Dlatego tym razem im odpuszczę.