Od czterech miesięcy nie napisałem żadnej recenzji. I to nie pierwszy taki kryzys. Zalewająca kina fala produkcji na tyle przeciętnych, że nie chce się o nich rozmawiać zdaje się nie tyle nie słabnąć co wręcz rosnąć w siłę; proceder ten odbiera wszelką przyjemność w uważnym uczestnictwie w przedstawianej na ekranie historii i zamienia doświadczenie w przewidywalną czynność niczym poranna toaleta.
Z coraz większym nasileniem powstają filmy, które są produktami bez swego rodzaju duszy, jakiegoś haczyka, który nawet w niewybitnym dziele pozwoli cieszyć się czasem spędzonym w kinie. Tak na szczęście nie jest z Jasonem Bourne'm. No, nie do końca.
Najnowszy film Paula Greengrass'a jest niczym więcej jak powtórką z rozrywki i jednocześnie najsłabszą częścią ze wszystkich oryginalnych (Czy ktoś jeszcze pamięta Dziedzictwo Bourne'a? Nie? To dobrze.). Oznacza to, że fani otrzymają wszystkie silne aspekty z trylogii, a zwykli widzowie solidną porcję kina akcji, której - jeśli nie gustują w gatunku - mogli jeszcze nie zakosztować. I w zasadzie tylko tyle i aż tyle można o tej produkcji powiedzieć nie wdając się w fabularne szczegóły. Te z kolei są silnie połączone z poprzednimi częściami. Niejako to zaleta, niejako wada.
Pewne motywy z oryginalnej trylogii powracają w najnowszej odsłonie przygód byłego zabójcy, lecz nie dają satysfakcji jaką niosły jej poprzedniczki. Technicznie rzecz biorąc, Greengrass wymienia wysłużone trybiki akcyjnej machiny, by zastąpić je świeżymi, ale o tych samych właściwościach, spełniających te same zadania.
Bourne znów się ukrywa i znów zostaje wywołany do tablicy przez niejasną przeszłość. Ponownie musi stawić czoła bezwzględnej agencji i ponownie otrzymuje nieoczekiwaną pomoc. Powraca też trzęsąca się kamera, chodzenie po dworcach z zaniepokojonym wyrazem twarzy oraz szaleńcze pościgi. Zabrakło tylko tych świetnych, mięsistych i pełnych napięcia walk wręcz, które stanowiły o sile serii.
Paradoksalnie, powrót Matta Damona w tytułowej roli wnosi najmniej do filmu. Bourne'a spotykamy w toczonej zamieszkami Grecji; dojrzałego, lecz targanego wpojonym przyzwyczajeniem do działania. Nasz bohater przez lata stał się jeszcze bardziej małomówny i, ponownie zmuszony do działania, zdaje się być zdeterminowany jak nigdy wcześniej. Jednakże, jakkolwiek by nie tłumaczyć jego zachowania, Bourne wtapia się w tłum z taką perfekcją, że aż nie przystoi na film o tytule "Jason Bourne".
Więcej do pokazania mają reprezentujący CIA Alicia Vikander oraz Tommy Lee Jones, którzy dwoją się i troją, by dopaść byłego agenta. To praca agencji gra tutaj najlepiej - widz jest uczestnikiem wszystkich procesów mających na celu zlokalizowanie i zlikwidowanie celu. To właśnie agencyjne gierki napędzają akcje i działają jak magnes na zainteresowanie odbiorcy.
Koniec końców, "Jason Bourne" w kategorii filmu szpiegowskiego wypada dobrze - nawet lepiej niż ostatni Bond - jednak jako kontynuacja kultowej serii i być może zalążek nowej, jawi się tylko jako wymuszony skok na kasę; mimo, że udany, to trochę źle zaplanowany - bez kolorytu i sznytu, do których przyzwyczaił nas stary Bourne.
0 komentarze:
Prześlij komentarz