Pierwszym odczuciem po seansie "Black Mass" jest... niedosyt. Ostatnim obojętność prowadząca do symbolicznego wzruszenia ramion.
Ktoś, gdzieś w internetach, trafnie zauważył, że miło znów zobaczyć na ekranie grającego Deppa; można było już zapomnieć, że to potrafi. I tak, Johnny wreszcie wykazuje inicjatywę - odgrywa postać zamiast wymachiwać rękoma w geście zwrócenia na siebie uwagi, do czego przyzwyczaił nas na przestrzeni lat.
Główny bohater, w którego wciela się Depp jest niewątpliwie najmocniejszym ogniwem produkcji; jako James "Whitey" Bulger, psychopatyczny szef irlandzkiej grupy przestępczej, jest naturalny i przekonujący (w mniemaniu wielu wręcz przerażający) i oglądanie go w akcji to czysta przyjemność.
Ale...
Całość jest raczej przeciętną opowiastką, która pozostaje przyczepiona do myśli nie dłużej niż pozostaje grubas na skałce wspinaczkowej.
Historia rozwija się w ciekawy, intrygujący sposób - w umyśle zaczynają się materializować podsycające ekscytację pytania, na które odpowiedzi są albo mało satysfakcjonujące albo zbyte skrótami fabularnymi.
Nigdy się nie czepiałem przeskoków czasowych albo tekstu wyjaśniającego kontekst sytuacji lub dalsze losy bohaterów. Nigdy tak nie robiłem, bo nie musiałem. Na szczęście Scott Cooper pośpieszył mi z pomocą.
Reżyser zaserwował więc punkt kulminacyjny filmu w nagłym zrywie tempa w ostatnich chwilach i pięciu minutach migawek z postaciami okraszonych opisem ich losów - losów, na których, ze względu na fatalną reżyserię, nikomu nie ma prawa zależeć. Jakby tego było mało, Scott machnął też ręką na koncept przesłuchań pomagierów Bulgara (w czasie których ten pozostaje wciąż poszukiwany) i spuścił go w kiblu za pomocą wspomnianych skrótów. Dzięki Panie Cooper. A teraz się pierdol.
"Black Mass" można skutecznie porównać do projektu na studia; na początku czuć świeżość i motywację drzemiącą w twórcach, później, w połowie projektu odnosi się wrażenie nie do końca trafionych pomysłów i ogólnego spadku jakości, by na końcu spotkać się z jakimś ordynarnym cięciem, byleby postawić ostatnią kropkę, dostać upragnione 3 i skończyć koszmar. Szkoda tylko tej godnej podziwu obsady, która koniec końców jest stertą kukieł, po których spaceruje Depp.
Chciałbym napisać, że polecam fanom Johnnego, ale zadowoleni będą chyba tylko psychofani, u których sama jego obecność wywoła orgazm. Smutno się ogląda dobrego Deppa w jakiejś szmirze, której potencjału nie ogarnął reżyser. Od biedy można obejrzeć, ale ostrzegam, że od westchnięć żalu możecie się zapowietrzyć.
0 komentarze:
Prześlij komentarz