sobota, 7 stycznia 2017

Dlaczego mały Paterson jest wielki?


W większości pozytywne reakcje publiczności na najnowszą produkcję Jima Jarmuscha przyćmiewają te negatywne i pozwalają wierzyć w szansę „Patersona” w szczurzym wyścigu po Oscary. Jednak głosy sprzeciwu przed zachwytem nad filmem nie dają mi spokoju. Naprawdę można nie zrozumieć lub nie polubić rozprawki o nas samych?

W pewnym zatęchłym barze, paląc papierosy, choć rzuciłem, rozmawiałem ze znajomym entuzjastą filmów. Dowiedziałem się od niego, że któryś z jego znajomych z seansu wyszedł bardzo zawiedziony. Ten ktoś uznał film za nudny i rozlazły, a głównego bohatera za ciamajdę oraz życiową porażkę. Brakowało akcji, brakowało przygody, brakowało ekscytacji. Sam film był brakiem.

„Jak to?” powiedziałem, „Mieli przylecieć kosmici i rozpieprzyć miasto w drobny pył?”. Znajomy wzruszył ramionami. „Mogli mu zgwałcić żonę chociaż. Ludzie by się cieszyli” odparł.

I tak to właśnie z nami jest. Kochamy filmy za to, że dzięki nim jesteśmy świadkami przeżyć, o których moglibyśmy tylko pomarzyć. A „Paterson” taki nie jest.

Jarmusch prezentuje nam prozę życia. Pokazuje skrawek egzystencji, która nie zwieńczona jest fajerwerkami, wielkimi sukcesami czy wzruszeniami. Przedstawia spektakl o istnieniu, w którym każdy z nas (tak, tak, nie myśl, że ciebie to nie dotyczy) gra, grał lub zagra główną rolę. Ileż to razy spędziliście tydzień na wykonywaniu tej samej czynności? Ileż to razy szukaliście swojego miejsca? Ileż to razy miejsce nie było przeznaczone dla was i trzeba było ruszyć dupsko dalej? Ileż to razy polot i finezja omijały wasze małe byty szerokim łukiem?!

Reżyser nie gloryfikuje swojego bohatera. Paterson nie jest wielki, nie jest najlepszy, ale ma coś bardzo cennego. Sens. Nic więcej mu nie potrzeba; posiada stabilną pracę, kochającą żonę, niekochającego psa i wreszcie swój świat poezji, w którym realizuje swoje własne jestestwo. Niby to dużo, ale w rzeczywistym rozrachunku, który widzimy w filmie, to zaledwie kropla w oceanie istnienia. Dla kontrastu mamy Laurę, która by dopełnić swój sens chwyta się dynamicznie coraz to nowszych pomysłów na siebie. Ostatni raz widzimy ją triumfującą, ale przyszłość jej spełnienia wcale nie jest pewna.

Zaraz ktoś powie, że to produkcja dla nieudaczników, albo przynajmniej nie dla ludzi sukcesu, którzy kolejne dni przeżywają inaczej i na każdym kroku dążą do zbudowania sobie lepszej przyszłości, nie zadowalając się przeciętnością i wygodą. Jednakże nawet najlepszy i najwytrwalszy kowal swojego losu jest czasem od kogoś gorszy, zdarza mu się pomylić lub doświadcza choćby odrobiny monotonii i powtarzalności w swoim życiu. „Paterson” odkrywa bolesną prawdę, że za ludzkim istnieniem nie stoi żadna głębsza wizja; ot chodzimy do pracy, jemy obiad, spacerujemy z psem, myślimy, obserwujemy i wykonujemy szereg innych czynności narzuconych przez społeczeństwo zbudowane kiedyś przez kogoś na jakiś zasadach. Co więcej, szereg ekscytujących z początku wydarzeń zazwyczaj kończy się niewypałem (np. scena z pistoletem w barze lub rozmowa Patersona z gangusami o psie).

Dlatego też uświadamiający o maluczkości ludzi ton filmu sprawia, że jest on wielki. Do tego dochodzi gra aktorska oraz ciekawe, pozwalające uwierzyć w oglądane na ekranie relacje, dialogi. Ponad to, Jarmusch wypełnił swoje dzieło po brzegi symboliką, która uziemia pogląd o człowieku i skrupulatnie kreśli uniwersalną sylwetkę głównego bohatera, w którym możemy się przejrzeć. Osobiście odnalazłem w filmie również pogląd reżysera na poezję. Oczywiście, to może być w równym stopniu nadinterpretacja co prawdziwe odkrycie, ale w kontekście głębi znaczeń jakie można odnaleźć w pozornie tak niewielkiej produkcji, nadaję sobie tę śmiałość. Sformułowałem więc myśl, że poezja to proza życia zapisana wierszem. Uproszczone, nie? Zupełnie jak współczesne życie.

środa, 26 października 2016

Andrzej – Ciechanów 0:1

fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta

W sobotę. 15 października, odbyło się otwarcie nowej części pewnej galerii handlowej o zabawnej, wymownej nazwie w Ciechanowie. Wśród atrakcji nie zabrakło poczęstunku, konkursów z nagrodami oraz atrakcji dla najmłodszych. Całość miał swoją obecnością uświetnić aktor telewizyjny, filmowy i teatralny Andrzej Grabowski. Gwóźdź programu całej imprezy.

Gwóźdź do trumny

Od rana, od godziny 10, do centrum wlała się straszliwa, niezorganizowana masa uzbrojona w rozbiegane, ciekawskie spojrzenia i – z godziny na godzinę - coraz pewniejsze ruchy, a w szczególności ruch wyciągania po coś ręki; no, oprócz jednego starszego pana, który prosząc kogoś z obsługi o balon dla „dałniątka” zrezygnował z pomysłu, gdy okazało się, że trzeba iść za róg, tam, gdzie je rozdają. Dzieciaki przejęły na długie godziny stoiska z grami, a dorośli w tym czasie mogli zmarnować w spokoju czas na tym samym, na czym marnują przychodząc na zakupy bez konkretnego pomysłu.

Gdy minęły godziny szczytu, a gawiedź najadła się popcornu i wypiła wszystkie soki, prowadzący zapowiedział aktora „Świata według Kiepskich”. Pod sceną nagle zrobiło się ciszej, twarze zamarły w napięciu, każdy szybko znalazł dla siebie miejsce i oczekiwał. Co powie Andrzej? Czy uda się zrobić z nim zdjęcie? Da autograf? 

Artysta wskoczył na scenę i przywitany gromkimi brawami rozpoczął show. W swoistym, kumpelskim stylu opowiedział jakąś anegdotę i przeszedł do następnej, oscylując w klimacie takich, co to każdy jest w stanie zrozumieć – jak żarty o teściowej. Po tych oszałamiających trzech czy czterech minutach komediowego szaleństwa, gość zaczął narzekać na hałas robiony przez dzieci, które w dupie miały jego występ. Później było już tylko gorzej. Andrzej dosłyszał się w tłumie odniesień do swojego „magnum opus” i sfrustrowany kojarzeniem go jedynie z Ferdkiem zdeptał biedaków pod sceną mówiąc, że ta rola dała mu Audi Q7, którym do nich zresztą przyjechał.
 
Opowiedziawszy dla świętego spokoju kilka anegdot z planu Kiepskich, aktor wrócił do swojego autorskiego występu i wyciągnął żarty ciężkiego kalibru. Tym razem jego opowiastki, mniej lub bardziej, dotykały bezpośrednio miasta i spraw mieszkańców. Tym razem zaśmiało się nawet więcej niż dziesięć osób! Wszystko wskazywałoby na to, że Andrzej popłynie – rozkręci karuzelę śmiechu i wszyscy wrócą do domu z barwnymi wspomnieniami, a filozofia tworzenia tożsamości biznesu zrodzi się ciałem i duszą na moich oczach. 

Niestety powrócił temat hałasu, a na dodatek jakiś ortalionowy pionek podszeptywał cały czas coś o Halince, obracając w paluchach puszkę taniego energetyka z przyklejoną nań etykietą „Mocnego Fulla”. Andrzej nie wytrzymał i się wkurwił – „Andrzeju, nie denerwuj się” rzucone z tłumu nie pomogło – podchodząc na skraj sceny i machając mikrofonem przed czerwonym z zaskoczenia gimbusem. Zaproszenia na scenę i zaprezentowania się, młody nie przyjął. Wcisnął się za to bardziej pomiędzy kumpli i nerwowym śmiechem ukrył niezręczność i strach. 

Uspokoiwszy nerwy, Grabowski dokończył anegdotę, podziękował, pożegnał się i zszedł sztywnym krokiem. Zanim wsiadł do swojego Audi podobno rzucił, że nigdy więcej i pojechał w stronę jakiejś większej cywilizacji. A tłum? Tłum w tym czasie już wpierdalał tort.  




PS Andrzej Grabowski to niewątpliwie czołówka polskiego aktorstwa, człowiek-klasyka już. Wielokrotnie przyznawał, że denerwuje go kojarzenie z Ferdkiem. To zresztą zrozumiałe, że po latach ciężkiej pracy, chce się być docenianym za całokształt lub chociaż część dorobku, a nie jeden epizod. Mimo tego, Andrzeju, czegoś ty oczekiwał od centrum handlowego i ludzi, którzy spędzają tam wolny czas, a dzieci cały dzień biegają bez opiekunów?

piątek, 30 września 2016

Byłem na wojnie zwanej randkowaniem online


źródło foto

Chciałbym się teraz żachnąć i z zadartym wysoko pyszczkiem powiedzieć, że badałem przestrzeń randkowych społeczności w sieci wyłącznie na potrzeby tekstu i dla zabawy. Chciałbym, uzbrojony w rozbrajającą, twardą szczerość, powiedzieć, że większość kobiet, to w głębi serca jakieś zdziczałe bestyjki, które prędzej czy później wysuną pazury, albo odsłonią jakąś wysoce odstręczającą umiejętność. Chciałbym tak, bo byłoby prościej; a jak na pewno dobrze wiecie - bo widzicie jak w kraju jest - generalizacja i półprawda to świetna zabawa. Niestety, z internetową randką zetknąłem się w zupełnie inny sposób i okazuje się przy okazji, że niektóre kobiety nie mają nawet jednego pazurka i jedyne co są w stanie wysunąć, to pochopne wnioski.

Wbrew pozorom już na wstępie mogę odpowiedzieć na nurtujące pytanie „Czy używanie portalów randkowych i społecznych czyni ze mnie przegrywa?”. Otóż nie, nie czyni. Jednakże fakt, że się takowych narzędzi używa daje jasny sygnał, że coś jest nie tak; w twoim życiu, z twoimi uczuciami, charakterem, wyglądem lub szczęściem. Krótko mówiąc, ludzie bez defektów, niepoturbowani przez życie i innych ludzi na stronach tego typu pojawiają się najrzadziej. Chociaż… czy są na świecie inni?

Smutny początek…


Na portal ułatwiający zawiązanie nowych znajomości trafiłem przypadkiem i w rozpaczy. Zakończyłem wtedy poważny związek i coraz bardziej żałowałem swojej decyzji. Wobec tragedii - targany różnymi fazami smutku - zalogowałem się na Badoo, w którym znalazłem setki rozmytych, w złej jakości fotek z równie słabej jakości twarzami. Generalizując, trochę dres dup, trochę prawdziwych brzydul i odsetek ładnych kobiet. Niezależnie jednak od wyglądu, większość miała niewiele do powiedzenia; jakbym rozmawiał z maszynami zaprogramowanymi przez społeczeństwo powszechnymi zainteresowaniami,  rzadkimi przemyśleniami i płytkim światopoglądem. Byłem jednak złamany – a później nawet mi się spodobało - więc prowadziłem grę dalej.

Następnie znalazłem portal o wdzięcznej nazwie ZaadoptujFaceta.pl, który potencjalnie nie różnił się od tego pierwszego poza tym, że oddawał pełną władzę nad wyborem potencjalnego kandydata do rozmowy w ręce żeńskiej części użytkowniczek. Po wciśnięciu przycisku „zaurocz” na profilu wybranki, w akompaniamencie gwiazdek i urokliwej, baśniowej melodyjki, dostawała ona powiadomienie o amancie zainteresowanym jej względami. Ponad to, po zaakceptowaniu zaproszenia do rozmowy, dziewczyny mogły dodać wartego uwagi Adonisa do „koszyka” co było w większości przypadków równoznaczne z zaproszeniem na kawę i seks na drugiej lub trzeciej randce.

Największa jednak różnica polegała na – co już sama nazwa zdradza – nastawieniu na typowo randkową stronę portalu; każda rozmowa nosiła znamię budującego się od podstaw związku lub jakiejś dziwnej relacji opartej na alkoholu i telefonie z zaproszeniem do łóżka o 4 nad ranem.  W każdym razie, gdzieś z tyłu głowy zawsze paliła się lampka, że „to może być moja przyszła miłość” i tak samo było w kontekście każdego innego kontaktu na portalu – atmosfera tęsknoty za namiętnością była wszechobecna i towarzyszyła niemal każdej konwersacji.

Mimo wszystko, na stronie udawało się nieraz znaleźć ciekawe osoby, które miały do powiedzenia coś więcej poza tym, że lubią książki, film i muzykę. Najwięcej tej trudnodostępnej, jakościowej normalności* można było znaleźć w tych znudzonych, które bez specjalnych wysiłków szukały sposobu na zabicie czasu. W tym wypadku, zwykła rozmowa bez podtekstów dawała najlepsze rezultaty – zarówno zajmowała chwilę, jak i pobudzała, zamknięty w sobie od spotykanej na każdym kroku powierzchowności, umysł.

Niestety, pomimo wyjątków, wszechobecne były jednak dziewczyny noszące jakieś brzemię – za duży nos, za gruba, za krzywa, pojebana na punkcie hodowli mrówek czy cokolwiek innego, co sprawiało, że odwracało się wzrok z poczuciem dziwnego zniechęcenia.

Na tym poziomie uderzająca zaczęła być tendencja kobiet do upiększania się w wirtualnym świecie. Dobrze wykadrowane zdjęcie, przedstawiające uroczo uśmiechające się dziewczę zwraca uwagę i zwiększa szanse na nową znajomość. Problem zaczyna się, gdy dochodzi do spotkania i zamiast z tą piękną dzierlatką ze zdjęcia mamy do czynienia z jej karykaturą i nie wiadomo czy dzwonić na pogotowie, bo ją pobili czy ona rzeczywiście tak wygląda.

Naśmiewam się. Bo im się należy. Gdy kłamałem mamie, że wcale nie bluźniłem pani w sklepie, to dostawałem solidne tarmoszenie za ucho. Bo to kłamstwo, zwykła parszywość, mimo że zbudowana na kompleksach i w wielu przypadkach zwykłej umysłowej płyciźnie. Zresztą, to chyba nienajlepszy pomysł, żeby zaczynać znajomość od przekłamania na swój temat – wpisanie sobie w CV urzędu kierownika przy rzeczywistej funkcji zakładowej mrówki też nie prowadzi do niczego dobrego; dlaczego i w tym przypadku miałoby być inaczej?

Ta obłuda razi, ale też pokazuje z kim nie warto rozmawiać i daje pewien niekompletny pogląd jak postrzegamy siebie w mediach społecznościowych przez pryzmat ideałów i standardów, którymi bombardują nas zewsząd inne kanały przekazu.  To zrozumiałe, że nikt nie lubi czuć się brzydko, że nasze wady uprzykrzają nam życie, ale w kontekście znalezienia partnera – tej podpory życiowej, która obdarzy uczuciem mimo wszystko – to najgorsze możliwe rozwiązanie. „Lobster” Yorgosa Lanthimosa pięknie obrazuje groteskowość takiego działania – obejrzyjcie ze zrozumieniem, polecam.

Na szczęście istnieje Tinder, czyli miejsce dla ładnych. Tam nie ma pojebanych lasek. Są tylko takie, które żyją w symbiozie z instagramowymi filtrami, modą i brakiem charakteru. Jedne podają swoje wymiary, inne piszą, że lubią być zołzami, następne lecą standardem i lubią film, muzykę i książki; każda zaś chce być zaskoczona podejściem – żadne tam „Hej”, „Co słychać?”, „Jak ci mija dzień?”.

W odpowiedzi na te oczekiwania kilkukrotnie zmieniałem swój opis i podejście, żeby zbadać reakcje użytkowniczek, tak bardzo szukających niebanalnego kontaktu. Byłem więc zaciętym, romantycznym poetą, który rzuca cytatami z rękawa i marzy o spacerach o północy – odzew był znaczny, atmosfera zazwyczaj bardzo swojska i otwarta, aż niektóre zwierzały się ze swoich sekretów i historii życia. Udawanie chuja zaś wyszło bardzo słabo i odzew był znikomy; być może dlatego, że bad boyem jestem raczej kiepskim, a gdy już komuś docinam, to tak, żeby krwawił. Przez chwilę pobyłem sobą, ale to było nudne i wreszcie rewolucję przyniosło obiecanie niespodzianki dla każdej, która napisze. Pisały więc jedna za drugą. Nawet odzywały się te, które z początku przez kilka dni nie odpowiadały na moją wiadomość. Niespodzianką był brak niespodzianki. Wirtualny faker, kopas w dupas. Dla mnie to była przednia zabawa, ale zdaję sobie sprawę, że mogła tylko pogłębić tę całą tinderową psychozę i przyszłe kontakty moich ofiar utrudnić jeszcze bardziej. Cóż, jeśli nie da się czegoś naprawić, można to zepsuć jeszcze bardziej. Dla sportu.

Wreszcie, po ponad roku odbijania się od miałkich znajomości zaczęło nawiedzać mnie poczucie żenady; ot rozgryzłem zjawisko, jednocześnie w nim uczestnicząc i współtworząc je. Niechęć do społeczności urosła nieproporcjonalnie, świat zrobił się nagle mniejszy, kolory straciły barwę – znudzenie wynajęło w pokoju kąt. Poradnikowe teksty dla gimbazy miały rację - lepiej nauczyć się poznawać analogicznie; w barze, na uczelni, w eterze. Polecam i nie polecam jednocześnie.





*jakościową normalność rozumiem w tym kontekście bardzo osobiście. Tj. w świecie Tramplandu to ktoś niebanalny, wyróżniający się na tyle, żeby dyskusja była zacięta, a poznawanie naznaczone dozą sznytu; potyczka, po której się idzie do łóżka, nie na kolejną kolejkę.

niedziela, 28 sierpnia 2016

W globalnej wiosce - krótka analiza filmu


Nie lubię mówić o filmie w kontekście twierdzeń definiujących mechanizmy naszej egzystencji w społeczeństwie i na świecie w ogóle. Jest jednak jeden film, który, gdy wziąć pod uwagę dane teorie – a tak się składa, że znam je ze studiów – to nabiera głębszego znaczenia, a jego narracja ma większy wpływ na widza.

Opowiedzieć o danym tytule względem teorii określających nowoczesny model społeczeństwa zdaje się być prosto i zarazem trudno. Dlatego m.in nie lubię tego robić.

Prosto, ponieważ badania i wnioski McLuhana, Baudrillarda i Levinsona obserwujemy w codziennym życiu. Postęp technologiczny wkroczył już w fazę rozwoju, który w znaczący i trudny do przeoczenia sposób zmienia struktury relacji międzyludzkich. W skrócie, świat się zmienia, a człowiek dostosowuje się do nowych warunków. Przy odrobinie uwagi jesteśmy w stanie to zauważyć – jeśli nie w obserwacji swojego otoczenia, to przez przyjrzenie się współczesnym mediom. 

Z kolei trudność w tym zadaniu polega na wybraniu odpowiedniej pozycji do przeprowadzenia takiej analizy. Z jednej strony na wzięcie na warsztat nadaje się prawdopodobnie każdy film, bo istotą wszystkich produkcji jest oddanie pod ocenę i rozrywkę widza świata przedstawionego, w którym osadzona jest historia i bohaterowie. To znaczy, że wcielając się w rolę badacza – co robię w tej chwili - nawet z produkcji takich jak seria „Ludzkiej stonogi” można by wysnuć ciekawe wnioski. Np. na temat teorii „globalnej wioski”. Z drugiej jednak strony, odnosząc teorie ze ścisłej dziedziny (bo przecież mocno związanej z postępem technologicznym) do luźnych powiązań, łatwo o niechcianą nadinterpretację.

By więc w jak najdokładniejszy sposób ugryźć temat, zdecydowałem się wybrać niewielką produkcję Jasona Reitmana pt. „Uwiązani” z 2014 roku.

Film którego pojawienie się nie wywołało większego poruszenia, a który w perfekcyjny sposób prezentuje naszą egzystencje na pograniczu dwóch światów; rzeczywistej rzeczywistości i cyberświata.

Oś fabularna kręci się wokół kilku rodzin, których pociechy uczęszczają do tej samej szkoły. W trakcie opowieści poznajemy przygnębionego małżeńskimi problemami Dona (Adam Sandler), jego żonę Rachel i 15-letniego syna Chrisa (Travis Tope), który odkrywa w sobie pociąg do dewiacji w pornografii. Z powodu swojego przywiązania do ostrych filmów, chłopak ma problemy z najseksowniejszą cheerleaderką w szkolę Hannah (Olivia Crocicchia), która marzy o zostaniu znaną celebrytką. W dążeniu do celu pomaga jej matka Donna (Judy Greer) i wedle sugestii lokalnej agencji talentów zakłada córce stronę internetową, powiększając galerię o coraz to odważniejsze zdjęcia. Tymczasem drugoklasista Tim (Ansel Elgort) - najszybszy biegacz w szkolnej drużynie futbolowej - zmaga się z odejściem matki. Chłopak rezygnuje ze sportu, gdyż wydaje mu się bezcelowy, a ludzkie życie nieistotne w kontekście wszechświata. Swój czas poświęca głównie wciągającej grze on-line. Uwagę jego przykuwa jednak nieśmiała Brandy (Kaitlyn Dever), której to nadopiekuńcza matka Patricia (Jennifer Garner) kontroluje każde wciśnięcie klawisza na klawiaturze. Z kolei Allison (Elena Kampouris) to nowicjuszka wśród cheerleaderek. Pod presją rówieśników zrzuca kilogramy i dołącza do szkolnej elity, pragnąc jednocześnie utracić dziewictwo z miłością jej życia - Brandonem (William Peltz). (Źródło: filmweb.pl)

Pierwszą rzeczą na jaką warto zwrócić uwagę, to świetne zaplecze techniczne produkcji. Koncepcja z wykorzystaniem cyfrowych obrazków, jakie na ekranach swoich komputerów czy telefonów widzą bohaterowie w połączeniu ze statycznymi, przeciągniętymi scenami w jasny i dobitny sposób podkreśla prężnie działającą w praktyce idee globalnej wioski wg McLuhana. Jak sugeruje wymowny tytuł (pierwszy raz w życiu przyklaskuję dystrybutorowi za tłumaczenie), głównym łącznikiem między bohaterami jest połączenie z internetem; postacie z ekranu spędzają ze sobą część wolnego czasu  i poznają się właśnie dzięki możliwości jakie daje technologia. Jednym słowem, bohaterowie są ze sobą uwiązani poprzez postępującą, elektroniczną globalizację.

Niesamowicie wymowne są również sceny w galerii handlowej pełnej ludzi  zapatrzonych w urządzenia mobilne czy idącego szkolnym korytarzem Tima, którego fizyczna obecność zdaje się nie mieć najmniejszego znaczenia dla tłumu uczniów, których uwaga tkwi w elektronicznym półświatku.

Wspomniawszy o trójce bohaterów warto od razu odnieść ich zachowania do twierdzeń Baudrillarda i Levinsona. Zarówno Tim jak i Brandy są głęboko osadzeni w świecie symulakrów czyli wyidealizowanych lub zmyślonych awatarów. Chłopak wolny czas poświęca na kreowanie swojego herosa w grze online Guild Wars. Przybity nowym małżeństwem nieobecnej matki i bezrefleksyjnością swoich rówieśników opiera swoje życie i przyszłość (rzuca futbol) na mało znaczącej grze, sprowadza swoje jestestwo do ikonki na pulpicie komputera – stawia przy tym pytanie o wartościowość jednostki ludzkiej i jego czynów względem bezmiaru wszechświata. Jego postawa przechodzi transformację gdy poznaje córkę Patrici. Ta, pod pretekstem ochrony, zatraca swoje życie kontrolując każdy ruch dziecka i nieświadomie popycha je głębiej ku wirtualnej społeczności. Zamknięta w sobie i mocno ograniczona przez matkę Brandy powoli otwiera się przed jedynym, który w analogiczny sposób wykazał nią zainteresowanie. W miarę jak ta dwójka poznaje się, jesteśmy świadkami jak ubiera ona różową perukę, maluje usta czerwoną szminką i pod pseudonimem Freyja może być wreszcie „sobą” wstawiając zdjęcia na Tumblr i dzieląc się przemyśleniami z użytkownikami.

Swoje życie, w basenie nowych, nowych mediów, symuluje również Hannah. Wychowująca ją samotnie matka - pragnąc dla swojej pociechy szczęścia i sukcesu jakiego ona nie doświadczyła za czasów swojej młodości, kiedy to sama zniewalała wszystkich nieprzeciętną urodą - zarządza intrenetową galerią swojej córki. Ta zaś, mając bezgraniczną aprobatę rodzicielki, wciela się w rolę popularnej, jeśli nie najpopularniejszej i najlepszej, w okolicy; tej, której każdy zazdrości, bo jest zawsze krok do przodu niż inni. Jak nietrudno się domyślić, prawda jest zgoła inna. Hannah, by zaimponować rówieśnikom rozpowiada z pewnością dorosłej o swoim seksualnym zaangażowaniu i przyszłych sukcesach.  Żeby stracić tylko dziewictwo, a nie twarz i reputację, na swojego pierwszego kochanka wybiera niezbyt popularnego w szkole chłopaka, z którym ma wykonać szkolny projekt. Chris, bo tak mu na imię, ma jednak pewien problem. By wywołać erekcję potrzebuje bodźca w postaci ostrego filmiku pornograficznego; staje się uzależniony od różnorodnej dominacji dostępnej w internecie, a której nie może mu dać niedoświadczona dziewczyna. Z tej otoczki pozorów wynika ostatecznie tylko niezręczna cisza w łóżku i piekąca w gardło gorycz zawodu.

To jednak nie koniec erotycznych problemów filmowych postaci. Don, ojciec wspomnianego wyżej, młodego fetyszysty, zmaga się ze stagnacją w małżeństwie. Nieudane próby ożywienia życia łóżkowego pary prowadzą w końcu nie tylko do oglądania pornografii, ale także do odwiedzin portali z seks anonsami. Jak na ironię, to właśnie zdrada pozwala im nawiązać nowy dialog i dojrzeć istotę ich związku.

Podobnie jest z młodziutką Allison, która oczyszczenie przeżywa dosłownie i w przenośni. Zapatrzona w wyidealizowane zdjęcia chudych dziewczyn w internecie, pragnie osiągnąć idealną sylwetkę, by zainteresował się nią Brandon – jej wielka, szkolna miłość. Kończy się to dla niej zarówno traumatycznie jak i szczęśliwie, bowiem dziewczyna, mimo medycznych powikłań, na czas otrzymuje pomoc . Jakkolwiek Allison nie jest kompletnie uzależniona od korzystania z mediów i nie kreuje w wirtualnym świecie lepszej wersji siebie, tak internetowa, perfekcjonistyczna wizja piękna dewastująco wpływa na nią i jej sposób patrzenia na świat.

Gdy film dociera do półmetka, następuje bolesna dla bohaterów kulminacja, która przypomina zerwanie ze skóry plastra. Poznani na początku, zagubieni ludzie doznają swoistego olśnienia. Na ich barki spada nieprzyjemny ciężar konfrontacji z rzeczywistością – cybernetyczna pępowina zostaje odcięta, a wynikające z tego perturbacje dają młodszym bohaterom poważną lekcję, a tym starszym przypominają o sprawdzianach jakie życie stawia na ich drodze. 

Podsumowując powyższe filmowe odniesienia do twierdzeń McLuhana, Baudrillarda i Levinsona,  smutnie sprawdzających się w naszej codzienności, nie sposób nie dostrzec pewnej ważnej puenty. W głównej mierze, problemy bohaterów mają podłoże seksualne i emocjonalne – wywodzą się z samotności i potrzeby akceptacji wolnej od krzywdzących sądów. Reżyser wskazuje, że sfrustrowani i niezrozumiani szukamy ukojenia w cyfrowym świecie, w którym elektrody monitora chronią przed wstydem i zakłopotaniem; przed żywym spojrzeniem, przed czymś czego nie jesteśmy w stanie kontrolować, odpowiedzialnością za czyny i wreszcie świadomością iż nie wszystko co oferuje ten świat jest dla nas, a prawdziwą wartość musimy znaleźć sami, bez podpowiedzi osób trzecich. Za sprawą rozwoju technologicznego stajemy się globalni i wszechobecni, lecz tym samym coraz mniej nas samych w sobie i najbliższym otoczeniu. Jak krzyczy w jednej ze scen, by przywrócić utraconą stronę Hannah „Just push the fucking button!”. Być może faktycznie należy nacisnąć przycisk – Esc.

PS Pod nazwiska twórców teorii podlinkowałem krótkie opisy ich założeń. Specjalnie nie zdradzam więcej, ani nie tłumaczę dobitniej, żeby można było obejrzeć film. Jeśli już tutaj dotarłeś lub dotarłaś, to teraz już nie ma bata - obejrzyj film, obejrzyj film, obejrzyj...

piątek, 5 sierpnia 2016

Legion Przeciętności - recenzja "Suicide Squad"



"Suicide Squad" miałem okazję obejrzeć przedpremierowo i szczerze mówiąc - przychylając się poniekąd do fali negatywnych komentarzy - nie zachwycił mnie. Mimo okazji obejrzenia filmu wcześniej, nie miałem czasu, by napisać o nim na gorąco. Tekst piszę po ponad 24 godzinach będąc gorący wewnątrz. 

Wszystko za sprawą wspomnianej fali negatywnych opinii; większości ze strony prasy, które przed premierą, napędzając wszechobecny hype na produkcję o superzłoczyńcach, teraz prowadzą odwrotną politykę, bezlitośnie besztając film z taką mocą, że po kolei twórcy odzywają się cienkim głosem tłumacząc się ze swoich zobowiązań. 

Postawmy sprawę jasno, "Suicide Squad" jest filmem przeciętnym o ogromnym potencjale, który wydaje się zły przez wzgląd na oczekiwania jakie stawiały przez cały czas media i nakręcone przez nie społeczeństwo. To produkcja zgoła inna niż "Superman v Batman" - bawiąca się konwencją i dążąca do dostarczenia optymalnej rozrywki - jednocześnie będąca podobna do tworu Snydera ze względu na niedociągnięte plany pełnych chciwości producentów z zazdrością spoglądających na skąpane w blasku zachwytu gawiedzi plecy filmowego uniwersum Marvela. 

Reżyser David Ayer robił co mógł, wprowadzając ciekawą, kolorową konwencję kontrastującą z mrokiem Gotham, która, zdaje się, została mocno okrojona przez głosy z góry dając w rezultacie obraz pocięty niczym cytryna, z której całości zniknęły pozornie niepotrzebne plasterki, które to z kolei doprowadziły do oddania widzowi niekompletnego produktu. Te braki "plastrów" czuć szczególnie na początku i w środku filmu. Jak gdyby Ayer chciał godnie wprowadzić wszystkie postacie unikając chaosu, ale mu na to nie pozwolono. Przez tę gigantyczną niesnaskę wyszło wręcz odwrotnie. 

Najlepszą robotę wykonują tu aktorzy, którzy nie dość, że są dobrani świetnie, to czuć, że bardzo dobrze czują się w swoich rolach i odwalili kawał dobrej roboty, wspaniale się przy tym bawiąc. Na szczególną pochwałę zasługuje Will Smith w roli Deadshota, Margot Robbie jako Harley Quinn oraz pełniący rolę komediowego wspomagacza Quinn Jai Courtney aka Boomerang.

Niestety to scenariusz - czyli fundament - jest najsłabszym ogniwem całej produkcji (poza prawdopodobnymi naciskami ze strony producentów na ostateczny wygląd filmu) i za to lenistwo Ayer'owi należy się solidny kopas w dupas. Fabuła nie zaskakuje - no chyba, że powtarzalnością - i spycha na dalszy plan relacje między antybohaterami w momentach, w których wskazane byłoby skupienie się właśnie na nich lub tworzy dezorientujące, zbyt duże skróty fabularne; być może ściśle związane z wymuszonymi cięciami. 

Osobiście odczułem ogromny niedosyt w kontekście relacji Joker-Quinn, która, choć jedynie liźnięta, ukazywała związek dwójki super-świrów jako jedynie wierzchołek góry lodowej i materiał nawet na osobny film. Mimo że, to nie było miejsce na poświęcenie większej uwagi psychopatycznemu klaunowi, te kilka dodatkowych minut mogłoby odmienić oblicze postaci granej przez Leto i dać miejsce na solidną ocenę jego występu. Ostatecznie pozostaje jedynie wspomniany niedosyt. 

Podsumowując, "Suicide Squad" nie jest taką tragedią o jakiej pieją w mediach i internecie, ale nie jest też filmem dobrym. Nawet niezły z niego czasoumilacz, ale tylko jeśli obniżyć oczekiwania i skupić się na rozrywce jaka płynie z wykreowanych na ekranie postaci; te są najsilniejszym punktem i to w nich należy upatrywać zabawy, gdy w akompaniamencie znanych i lubianych muzycznych hitów wreszcie mogą być sobą. Typowy tytuł do browara, choć wciąż lepszy niż "Superman v Batman"; łatwiej się połapać o co chodzi bez popadnięcia w popkulturową psychozę.

środa, 3 sierpnia 2016

Dlaczego SMOLEŃSK będzie gównem


Ileż to w historii kina było zwiastunów, które przedstawiały wspaniałe, oszałamiające i chwytające za serca widowiska ze świetnymi kreacjami aktorskimi, by koniec końców okazać się co najwyżej przeciętniakami żerującymi na pieniądze łatwo podniecających się widzów? Na jednej ręce licząc, to z pierdyliard. Co jakiś czas zdarzają się też słabe zwiastuny do dobrych filmów, co można wybaczyć, jeśli film sam siebie broni. Jest też ostatnia kategoria, czyli gówniane zwiastuny do gównianych filmów; i takim właśnie jawi się SMOLEŃSK, z którego zwiastuna mogę po krótce, w trzech punktach, wywnioskować dlaczego film będzie do dupy. 


1. Jakość zdjęć

Nie trzeba być wykształconym filmowcem, żeby odróżnić produkcję, w którą wpompowano ok. 10 milionów złotych, od serialu internetowego tworzonego przez grupę zapaleńców w przerwie między studiami, a dorabianiem na taśmie produkcyjnej. W tym przypadku jednak, twórcy najwyraźniej zdecydowali stawiać przed widzem wyzwania i odpowiedź wcale nie jest taka prosta. 

2. Scenariusz i dialogi

Mimo tylko dwóch minut i trzydziestu sekund, bolesna to przeprawa. Dialogi wypowiadane mechanicznie i drętwo, jakby postawiono przed kamerą przypadkowych ludzi i kazano im czytać z kartki męczą i dają się odczuć jako wpychane do gardła na siłę informacje udające zaskakujące odkrycia i fakty. Od dawna utrzymuję, że nie lubię polskich filmów, ponieważ połowy wypowiadanych kwestii zwyczajnie nie jestem w stanie dosłyszeć. Teraz dosłyszałem świetnie. Niestety.

Acha, nie zapominajmy o To nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie. 11/10

3. Reżyseria

To nie fair obwiniać reżysera za porażkę filmu, który od początku jest projektem producentów i ludzi z filmem nie związanych, ale przy takim temacie produkcji nie ma mowy o artystycznym podejściu, o swobodzie twórczej; Krauze skoczył wraz z całą ekipą na hajs i wycieczkę do USA. Shame on you. 

"Smoleńsk" nie jest filmem, to produkt, który półdebile uznają za odkrywczy i odpowiadający na pytanie, na które nie znane są odpowiedzi; tak też został nakręcony, żeby łatwo pomylić fikcję z prawdą - niczym "Spotlight", sprawi wielką rewelację i odkrycie i być może rzuci oskarżeniami, a za tym wszystkim ruszy tłum wiernych popleczników. Dla dobra sztuki filmowej, nie wspierajcie takich abominacji. Amen. Ave. Peace out.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Jason Bourne: powtórka z rozrywki


Od czterech miesięcy nie napisałem żadnej recenzji. I to nie pierwszy taki kryzys. Zalewająca kina  fala produkcji na tyle przeciętnych, że nie chce się o nich rozmawiać zdaje się nie tyle nie słabnąć co wręcz rosnąć w siłę; proceder ten odbiera wszelką przyjemność w uważnym uczestnictwie w przedstawianej na ekranie historii i zamienia doświadczenie w przewidywalną czynność niczym poranna toaleta.

Z coraz większym nasileniem powstają filmy, które są produktami bez swego rodzaju duszy, jakiegoś haczyka, który nawet w niewybitnym dziele pozwoli cieszyć się czasem spędzonym w kinie. Tak na szczęście nie jest z Jasonem Bourne'm. No, nie do końca.

Najnowszy film Paula Greengrass'a jest niczym więcej jak powtórką z rozrywki i jednocześnie najsłabszą częścią ze wszystkich oryginalnych (Czy ktoś jeszcze pamięta Dziedzictwo Bourne'a? Nie? To dobrze.). Oznacza to, że fani otrzymają wszystkie silne aspekty z trylogii, a zwykli widzowie solidną porcję kina akcji, której - jeśli nie gustują w gatunku - mogli jeszcze nie zakosztować. I w zasadzie tylko tyle i aż tyle można o tej produkcji powiedzieć nie wdając się w fabularne szczegóły. Te z kolei są silnie połączone z poprzednimi częściami. Niejako to zaleta, niejako wada.

Pewne motywy z oryginalnej trylogii powracają w najnowszej odsłonie przygód byłego zabójcy, lecz nie dają satysfakcji jaką niosły jej poprzedniczki. Technicznie rzecz biorąc, Greengrass wymienia wysłużone trybiki akcyjnej machiny, by zastąpić je świeżymi, ale o tych samych właściwościach, spełniających te same zadania.

Bourne znów się ukrywa i znów zostaje wywołany do tablicy przez niejasną przeszłość. Ponownie musi stawić czoła bezwzględnej agencji i ponownie otrzymuje nieoczekiwaną pomoc. Powraca też trzęsąca się kamera, chodzenie po dworcach z zaniepokojonym wyrazem twarzy oraz szaleńcze pościgi. Zabrakło tylko tych świetnych, mięsistych i pełnych napięcia walk wręcz, które stanowiły o sile serii.

Paradoksalnie, powrót Matta Damona w tytułowej roli wnosi najmniej do filmu. Bourne'a spotykamy w toczonej zamieszkami Grecji; dojrzałego, lecz targanego wpojonym przyzwyczajeniem do działania. Nasz bohater przez lata stał się jeszcze bardziej małomówny i, ponownie zmuszony do działania, zdaje się być zdeterminowany jak nigdy wcześniej. Jednakże, jakkolwiek by nie tłumaczyć jego zachowania, Bourne wtapia się w tłum z taką perfekcją, że aż nie przystoi na film o tytule "Jason Bourne".

Więcej do pokazania mają reprezentujący CIA Alicia Vikander oraz Tommy Lee Jones, którzy dwoją się i troją, by dopaść byłego agenta. To praca agencji gra tutaj najlepiej - widz jest uczestnikiem wszystkich procesów mających na celu zlokalizowanie i zlikwidowanie celu. To właśnie agencyjne gierki napędzają akcje i działają jak magnes na zainteresowanie odbiorcy.

Koniec końców, "Jason Bourne" w kategorii filmu szpiegowskiego wypada dobrze - nawet lepiej niż ostatni Bond - jednak jako kontynuacja kultowej serii i być może zalążek nowej, jawi się tylko jako wymuszony skok na kasę; mimo, że udany, to trochę źle zaplanowany - bez kolorytu i sznytu, do których przyzwyczaił nas stary Bourne.