środa, 26 października 2016

Andrzej – Ciechanów 0:1

fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta

W sobotę. 15 października, odbyło się otwarcie nowej części pewnej galerii handlowej o zabawnej, wymownej nazwie w Ciechanowie. Wśród atrakcji nie zabrakło poczęstunku, konkursów z nagrodami oraz atrakcji dla najmłodszych. Całość miał swoją obecnością uświetnić aktor telewizyjny, filmowy i teatralny Andrzej Grabowski. Gwóźdź programu całej imprezy.

Gwóźdź do trumny

Od rana, od godziny 10, do centrum wlała się straszliwa, niezorganizowana masa uzbrojona w rozbiegane, ciekawskie spojrzenia i – z godziny na godzinę - coraz pewniejsze ruchy, a w szczególności ruch wyciągania po coś ręki; no, oprócz jednego starszego pana, który prosząc kogoś z obsługi o balon dla „dałniątka” zrezygnował z pomysłu, gdy okazało się, że trzeba iść za róg, tam, gdzie je rozdają. Dzieciaki przejęły na długie godziny stoiska z grami, a dorośli w tym czasie mogli zmarnować w spokoju czas na tym samym, na czym marnują przychodząc na zakupy bez konkretnego pomysłu.

Gdy minęły godziny szczytu, a gawiedź najadła się popcornu i wypiła wszystkie soki, prowadzący zapowiedział aktora „Świata według Kiepskich”. Pod sceną nagle zrobiło się ciszej, twarze zamarły w napięciu, każdy szybko znalazł dla siebie miejsce i oczekiwał. Co powie Andrzej? Czy uda się zrobić z nim zdjęcie? Da autograf? 

Artysta wskoczył na scenę i przywitany gromkimi brawami rozpoczął show. W swoistym, kumpelskim stylu opowiedział jakąś anegdotę i przeszedł do następnej, oscylując w klimacie takich, co to każdy jest w stanie zrozumieć – jak żarty o teściowej. Po tych oszałamiających trzech czy czterech minutach komediowego szaleństwa, gość zaczął narzekać na hałas robiony przez dzieci, które w dupie miały jego występ. Później było już tylko gorzej. Andrzej dosłyszał się w tłumie odniesień do swojego „magnum opus” i sfrustrowany kojarzeniem go jedynie z Ferdkiem zdeptał biedaków pod sceną mówiąc, że ta rola dała mu Audi Q7, którym do nich zresztą przyjechał.
 
Opowiedziawszy dla świętego spokoju kilka anegdot z planu Kiepskich, aktor wrócił do swojego autorskiego występu i wyciągnął żarty ciężkiego kalibru. Tym razem jego opowiastki, mniej lub bardziej, dotykały bezpośrednio miasta i spraw mieszkańców. Tym razem zaśmiało się nawet więcej niż dziesięć osób! Wszystko wskazywałoby na to, że Andrzej popłynie – rozkręci karuzelę śmiechu i wszyscy wrócą do domu z barwnymi wspomnieniami, a filozofia tworzenia tożsamości biznesu zrodzi się ciałem i duszą na moich oczach. 

Niestety powrócił temat hałasu, a na dodatek jakiś ortalionowy pionek podszeptywał cały czas coś o Halince, obracając w paluchach puszkę taniego energetyka z przyklejoną nań etykietą „Mocnego Fulla”. Andrzej nie wytrzymał i się wkurwił – „Andrzeju, nie denerwuj się” rzucone z tłumu nie pomogło – podchodząc na skraj sceny i machając mikrofonem przed czerwonym z zaskoczenia gimbusem. Zaproszenia na scenę i zaprezentowania się, młody nie przyjął. Wcisnął się za to bardziej pomiędzy kumpli i nerwowym śmiechem ukrył niezręczność i strach. 

Uspokoiwszy nerwy, Grabowski dokończył anegdotę, podziękował, pożegnał się i zszedł sztywnym krokiem. Zanim wsiadł do swojego Audi podobno rzucił, że nigdy więcej i pojechał w stronę jakiejś większej cywilizacji. A tłum? Tłum w tym czasie już wpierdalał tort.  




PS Andrzej Grabowski to niewątpliwie czołówka polskiego aktorstwa, człowiek-klasyka już. Wielokrotnie przyznawał, że denerwuje go kojarzenie z Ferdkiem. To zresztą zrozumiałe, że po latach ciężkiej pracy, chce się być docenianym za całokształt lub chociaż część dorobku, a nie jeden epizod. Mimo tego, Andrzeju, czegoś ty oczekiwał od centrum handlowego i ludzi, którzy spędzają tam wolny czas, a dzieci cały dzień biegają bez opiekunów?

piątek, 30 września 2016

Byłem na wojnie zwanej randkowaniem online


źródło foto

Chciałbym się teraz żachnąć i z zadartym wysoko pyszczkiem powiedzieć, że badałem przestrzeń randkowych społeczności w sieci wyłącznie na potrzeby tekstu i dla zabawy. Chciałbym, uzbrojony w rozbrajającą, twardą szczerość, powiedzieć, że większość kobiet, to w głębi serca jakieś zdziczałe bestyjki, które prędzej czy później wysuną pazury, albo odsłonią jakąś wysoce odstręczającą umiejętność. Chciałbym tak, bo byłoby prościej; a jak na pewno dobrze wiecie - bo widzicie jak w kraju jest - generalizacja i półprawda to świetna zabawa. Niestety, z internetową randką zetknąłem się w zupełnie inny sposób i okazuje się przy okazji, że niektóre kobiety nie mają nawet jednego pazurka i jedyne co są w stanie wysunąć, to pochopne wnioski.

Wbrew pozorom już na wstępie mogę odpowiedzieć na nurtujące pytanie „Czy używanie portalów randkowych i społecznych czyni ze mnie przegrywa?”. Otóż nie, nie czyni. Jednakże fakt, że się takowych narzędzi używa daje jasny sygnał, że coś jest nie tak; w twoim życiu, z twoimi uczuciami, charakterem, wyglądem lub szczęściem. Krótko mówiąc, ludzie bez defektów, niepoturbowani przez życie i innych ludzi na stronach tego typu pojawiają się najrzadziej. Chociaż… czy są na świecie inni?

Smutny początek…


Na portal ułatwiający zawiązanie nowych znajomości trafiłem przypadkiem i w rozpaczy. Zakończyłem wtedy poważny związek i coraz bardziej żałowałem swojej decyzji. Wobec tragedii - targany różnymi fazami smutku - zalogowałem się na Badoo, w którym znalazłem setki rozmytych, w złej jakości fotek z równie słabej jakości twarzami. Generalizując, trochę dres dup, trochę prawdziwych brzydul i odsetek ładnych kobiet. Niezależnie jednak od wyglądu, większość miała niewiele do powiedzenia; jakbym rozmawiał z maszynami zaprogramowanymi przez społeczeństwo powszechnymi zainteresowaniami,  rzadkimi przemyśleniami i płytkim światopoglądem. Byłem jednak złamany – a później nawet mi się spodobało - więc prowadziłem grę dalej.

Następnie znalazłem portal o wdzięcznej nazwie ZaadoptujFaceta.pl, który potencjalnie nie różnił się od tego pierwszego poza tym, że oddawał pełną władzę nad wyborem potencjalnego kandydata do rozmowy w ręce żeńskiej części użytkowniczek. Po wciśnięciu przycisku „zaurocz” na profilu wybranki, w akompaniamencie gwiazdek i urokliwej, baśniowej melodyjki, dostawała ona powiadomienie o amancie zainteresowanym jej względami. Ponad to, po zaakceptowaniu zaproszenia do rozmowy, dziewczyny mogły dodać wartego uwagi Adonisa do „koszyka” co było w większości przypadków równoznaczne z zaproszeniem na kawę i seks na drugiej lub trzeciej randce.

Największa jednak różnica polegała na – co już sama nazwa zdradza – nastawieniu na typowo randkową stronę portalu; każda rozmowa nosiła znamię budującego się od podstaw związku lub jakiejś dziwnej relacji opartej na alkoholu i telefonie z zaproszeniem do łóżka o 4 nad ranem.  W każdym razie, gdzieś z tyłu głowy zawsze paliła się lampka, że „to może być moja przyszła miłość” i tak samo było w kontekście każdego innego kontaktu na portalu – atmosfera tęsknoty za namiętnością była wszechobecna i towarzyszyła niemal każdej konwersacji.

Mimo wszystko, na stronie udawało się nieraz znaleźć ciekawe osoby, które miały do powiedzenia coś więcej poza tym, że lubią książki, film i muzykę. Najwięcej tej trudnodostępnej, jakościowej normalności* można było znaleźć w tych znudzonych, które bez specjalnych wysiłków szukały sposobu na zabicie czasu. W tym wypadku, zwykła rozmowa bez podtekstów dawała najlepsze rezultaty – zarówno zajmowała chwilę, jak i pobudzała, zamknięty w sobie od spotykanej na każdym kroku powierzchowności, umysł.

Niestety, pomimo wyjątków, wszechobecne były jednak dziewczyny noszące jakieś brzemię – za duży nos, za gruba, za krzywa, pojebana na punkcie hodowli mrówek czy cokolwiek innego, co sprawiało, że odwracało się wzrok z poczuciem dziwnego zniechęcenia.

Na tym poziomie uderzająca zaczęła być tendencja kobiet do upiększania się w wirtualnym świecie. Dobrze wykadrowane zdjęcie, przedstawiające uroczo uśmiechające się dziewczę zwraca uwagę i zwiększa szanse na nową znajomość. Problem zaczyna się, gdy dochodzi do spotkania i zamiast z tą piękną dzierlatką ze zdjęcia mamy do czynienia z jej karykaturą i nie wiadomo czy dzwonić na pogotowie, bo ją pobili czy ona rzeczywiście tak wygląda.

Naśmiewam się. Bo im się należy. Gdy kłamałem mamie, że wcale nie bluźniłem pani w sklepie, to dostawałem solidne tarmoszenie za ucho. Bo to kłamstwo, zwykła parszywość, mimo że zbudowana na kompleksach i w wielu przypadkach zwykłej umysłowej płyciźnie. Zresztą, to chyba nienajlepszy pomysł, żeby zaczynać znajomość od przekłamania na swój temat – wpisanie sobie w CV urzędu kierownika przy rzeczywistej funkcji zakładowej mrówki też nie prowadzi do niczego dobrego; dlaczego i w tym przypadku miałoby być inaczej?

Ta obłuda razi, ale też pokazuje z kim nie warto rozmawiać i daje pewien niekompletny pogląd jak postrzegamy siebie w mediach społecznościowych przez pryzmat ideałów i standardów, którymi bombardują nas zewsząd inne kanały przekazu.  To zrozumiałe, że nikt nie lubi czuć się brzydko, że nasze wady uprzykrzają nam życie, ale w kontekście znalezienia partnera – tej podpory życiowej, która obdarzy uczuciem mimo wszystko – to najgorsze możliwe rozwiązanie. „Lobster” Yorgosa Lanthimosa pięknie obrazuje groteskowość takiego działania – obejrzyjcie ze zrozumieniem, polecam.

Na szczęście istnieje Tinder, czyli miejsce dla ładnych. Tam nie ma pojebanych lasek. Są tylko takie, które żyją w symbiozie z instagramowymi filtrami, modą i brakiem charakteru. Jedne podają swoje wymiary, inne piszą, że lubią być zołzami, następne lecą standardem i lubią film, muzykę i książki; każda zaś chce być zaskoczona podejściem – żadne tam „Hej”, „Co słychać?”, „Jak ci mija dzień?”.

W odpowiedzi na te oczekiwania kilkukrotnie zmieniałem swój opis i podejście, żeby zbadać reakcje użytkowniczek, tak bardzo szukających niebanalnego kontaktu. Byłem więc zaciętym, romantycznym poetą, który rzuca cytatami z rękawa i marzy o spacerach o północy – odzew był znaczny, atmosfera zazwyczaj bardzo swojska i otwarta, aż niektóre zwierzały się ze swoich sekretów i historii życia. Udawanie chuja zaś wyszło bardzo słabo i odzew był znikomy; być może dlatego, że bad boyem jestem raczej kiepskim, a gdy już komuś docinam, to tak, żeby krwawił. Przez chwilę pobyłem sobą, ale to było nudne i wreszcie rewolucję przyniosło obiecanie niespodzianki dla każdej, która napisze. Pisały więc jedna za drugą. Nawet odzywały się te, które z początku przez kilka dni nie odpowiadały na moją wiadomość. Niespodzianką był brak niespodzianki. Wirtualny faker, kopas w dupas. Dla mnie to była przednia zabawa, ale zdaję sobie sprawę, że mogła tylko pogłębić tę całą tinderową psychozę i przyszłe kontakty moich ofiar utrudnić jeszcze bardziej. Cóż, jeśli nie da się czegoś naprawić, można to zepsuć jeszcze bardziej. Dla sportu.

Wreszcie, po ponad roku odbijania się od miałkich znajomości zaczęło nawiedzać mnie poczucie żenady; ot rozgryzłem zjawisko, jednocześnie w nim uczestnicząc i współtworząc je. Niechęć do społeczności urosła nieproporcjonalnie, świat zrobił się nagle mniejszy, kolory straciły barwę – znudzenie wynajęło w pokoju kąt. Poradnikowe teksty dla gimbazy miały rację - lepiej nauczyć się poznawać analogicznie; w barze, na uczelni, w eterze. Polecam i nie polecam jednocześnie.





*jakościową normalność rozumiem w tym kontekście bardzo osobiście. Tj. w świecie Tramplandu to ktoś niebanalny, wyróżniający się na tyle, żeby dyskusja była zacięta, a poznawanie naznaczone dozą sznytu; potyczka, po której się idzie do łóżka, nie na kolejną kolejkę.

niedziela, 28 sierpnia 2016

W globalnej wiosce - krótka analiza filmu


Nie lubię mówić o filmie w kontekście twierdzeń definiujących mechanizmy naszej egzystencji w społeczeństwie i na świecie w ogóle. Jest jednak jeden film, który, gdy wziąć pod uwagę dane teorie – a tak się składa, że znam je ze studiów – to nabiera głębszego znaczenia, a jego narracja ma większy wpływ na widza.

Opowiedzieć o danym tytule względem teorii określających nowoczesny model społeczeństwa zdaje się być prosto i zarazem trudno. Dlatego m.in nie lubię tego robić.

Prosto, ponieważ badania i wnioski McLuhana, Baudrillarda i Levinsona obserwujemy w codziennym życiu. Postęp technologiczny wkroczył już w fazę rozwoju, który w znaczący i trudny do przeoczenia sposób zmienia struktury relacji międzyludzkich. W skrócie, świat się zmienia, a człowiek dostosowuje się do nowych warunków. Przy odrobinie uwagi jesteśmy w stanie to zauważyć – jeśli nie w obserwacji swojego otoczenia, to przez przyjrzenie się współczesnym mediom. 

Z kolei trudność w tym zadaniu polega na wybraniu odpowiedniej pozycji do przeprowadzenia takiej analizy. Z jednej strony na wzięcie na warsztat nadaje się prawdopodobnie każdy film, bo istotą wszystkich produkcji jest oddanie pod ocenę i rozrywkę widza świata przedstawionego, w którym osadzona jest historia i bohaterowie. To znaczy, że wcielając się w rolę badacza – co robię w tej chwili - nawet z produkcji takich jak seria „Ludzkiej stonogi” można by wysnuć ciekawe wnioski. Np. na temat teorii „globalnej wioski”. Z drugiej jednak strony, odnosząc teorie ze ścisłej dziedziny (bo przecież mocno związanej z postępem technologicznym) do luźnych powiązań, łatwo o niechcianą nadinterpretację.

By więc w jak najdokładniejszy sposób ugryźć temat, zdecydowałem się wybrać niewielką produkcję Jasona Reitmana pt. „Uwiązani” z 2014 roku.

Film którego pojawienie się nie wywołało większego poruszenia, a który w perfekcyjny sposób prezentuje naszą egzystencje na pograniczu dwóch światów; rzeczywistej rzeczywistości i cyberświata.

Oś fabularna kręci się wokół kilku rodzin, których pociechy uczęszczają do tej samej szkoły. W trakcie opowieści poznajemy przygnębionego małżeńskimi problemami Dona (Adam Sandler), jego żonę Rachel i 15-letniego syna Chrisa (Travis Tope), który odkrywa w sobie pociąg do dewiacji w pornografii. Z powodu swojego przywiązania do ostrych filmów, chłopak ma problemy z najseksowniejszą cheerleaderką w szkolę Hannah (Olivia Crocicchia), która marzy o zostaniu znaną celebrytką. W dążeniu do celu pomaga jej matka Donna (Judy Greer) i wedle sugestii lokalnej agencji talentów zakłada córce stronę internetową, powiększając galerię o coraz to odważniejsze zdjęcia. Tymczasem drugoklasista Tim (Ansel Elgort) - najszybszy biegacz w szkolnej drużynie futbolowej - zmaga się z odejściem matki. Chłopak rezygnuje ze sportu, gdyż wydaje mu się bezcelowy, a ludzkie życie nieistotne w kontekście wszechświata. Swój czas poświęca głównie wciągającej grze on-line. Uwagę jego przykuwa jednak nieśmiała Brandy (Kaitlyn Dever), której to nadopiekuńcza matka Patricia (Jennifer Garner) kontroluje każde wciśnięcie klawisza na klawiaturze. Z kolei Allison (Elena Kampouris) to nowicjuszka wśród cheerleaderek. Pod presją rówieśników zrzuca kilogramy i dołącza do szkolnej elity, pragnąc jednocześnie utracić dziewictwo z miłością jej życia - Brandonem (William Peltz). (Źródło: filmweb.pl)

Pierwszą rzeczą na jaką warto zwrócić uwagę, to świetne zaplecze techniczne produkcji. Koncepcja z wykorzystaniem cyfrowych obrazków, jakie na ekranach swoich komputerów czy telefonów widzą bohaterowie w połączeniu ze statycznymi, przeciągniętymi scenami w jasny i dobitny sposób podkreśla prężnie działającą w praktyce idee globalnej wioski wg McLuhana. Jak sugeruje wymowny tytuł (pierwszy raz w życiu przyklaskuję dystrybutorowi za tłumaczenie), głównym łącznikiem między bohaterami jest połączenie z internetem; postacie z ekranu spędzają ze sobą część wolnego czasu  i poznają się właśnie dzięki możliwości jakie daje technologia. Jednym słowem, bohaterowie są ze sobą uwiązani poprzez postępującą, elektroniczną globalizację.

Niesamowicie wymowne są również sceny w galerii handlowej pełnej ludzi  zapatrzonych w urządzenia mobilne czy idącego szkolnym korytarzem Tima, którego fizyczna obecność zdaje się nie mieć najmniejszego znaczenia dla tłumu uczniów, których uwaga tkwi w elektronicznym półświatku.

Wspomniawszy o trójce bohaterów warto od razu odnieść ich zachowania do twierdzeń Baudrillarda i Levinsona. Zarówno Tim jak i Brandy są głęboko osadzeni w świecie symulakrów czyli wyidealizowanych lub zmyślonych awatarów. Chłopak wolny czas poświęca na kreowanie swojego herosa w grze online Guild Wars. Przybity nowym małżeństwem nieobecnej matki i bezrefleksyjnością swoich rówieśników opiera swoje życie i przyszłość (rzuca futbol) na mało znaczącej grze, sprowadza swoje jestestwo do ikonki na pulpicie komputera – stawia przy tym pytanie o wartościowość jednostki ludzkiej i jego czynów względem bezmiaru wszechświata. Jego postawa przechodzi transformację gdy poznaje córkę Patrici. Ta, pod pretekstem ochrony, zatraca swoje życie kontrolując każdy ruch dziecka i nieświadomie popycha je głębiej ku wirtualnej społeczności. Zamknięta w sobie i mocno ograniczona przez matkę Brandy powoli otwiera się przed jedynym, który w analogiczny sposób wykazał nią zainteresowanie. W miarę jak ta dwójka poznaje się, jesteśmy świadkami jak ubiera ona różową perukę, maluje usta czerwoną szminką i pod pseudonimem Freyja może być wreszcie „sobą” wstawiając zdjęcia na Tumblr i dzieląc się przemyśleniami z użytkownikami.

Swoje życie, w basenie nowych, nowych mediów, symuluje również Hannah. Wychowująca ją samotnie matka - pragnąc dla swojej pociechy szczęścia i sukcesu jakiego ona nie doświadczyła za czasów swojej młodości, kiedy to sama zniewalała wszystkich nieprzeciętną urodą - zarządza intrenetową galerią swojej córki. Ta zaś, mając bezgraniczną aprobatę rodzicielki, wciela się w rolę popularnej, jeśli nie najpopularniejszej i najlepszej, w okolicy; tej, której każdy zazdrości, bo jest zawsze krok do przodu niż inni. Jak nietrudno się domyślić, prawda jest zgoła inna. Hannah, by zaimponować rówieśnikom rozpowiada z pewnością dorosłej o swoim seksualnym zaangażowaniu i przyszłych sukcesach.  Żeby stracić tylko dziewictwo, a nie twarz i reputację, na swojego pierwszego kochanka wybiera niezbyt popularnego w szkole chłopaka, z którym ma wykonać szkolny projekt. Chris, bo tak mu na imię, ma jednak pewien problem. By wywołać erekcję potrzebuje bodźca w postaci ostrego filmiku pornograficznego; staje się uzależniony od różnorodnej dominacji dostępnej w internecie, a której nie może mu dać niedoświadczona dziewczyna. Z tej otoczki pozorów wynika ostatecznie tylko niezręczna cisza w łóżku i piekąca w gardło gorycz zawodu.

To jednak nie koniec erotycznych problemów filmowych postaci. Don, ojciec wspomnianego wyżej, młodego fetyszysty, zmaga się ze stagnacją w małżeństwie. Nieudane próby ożywienia życia łóżkowego pary prowadzą w końcu nie tylko do oglądania pornografii, ale także do odwiedzin portali z seks anonsami. Jak na ironię, to właśnie zdrada pozwala im nawiązać nowy dialog i dojrzeć istotę ich związku.

Podobnie jest z młodziutką Allison, która oczyszczenie przeżywa dosłownie i w przenośni. Zapatrzona w wyidealizowane zdjęcia chudych dziewczyn w internecie, pragnie osiągnąć idealną sylwetkę, by zainteresował się nią Brandon – jej wielka, szkolna miłość. Kończy się to dla niej zarówno traumatycznie jak i szczęśliwie, bowiem dziewczyna, mimo medycznych powikłań, na czas otrzymuje pomoc . Jakkolwiek Allison nie jest kompletnie uzależniona od korzystania z mediów i nie kreuje w wirtualnym świecie lepszej wersji siebie, tak internetowa, perfekcjonistyczna wizja piękna dewastująco wpływa na nią i jej sposób patrzenia na świat.

Gdy film dociera do półmetka, następuje bolesna dla bohaterów kulminacja, która przypomina zerwanie ze skóry plastra. Poznani na początku, zagubieni ludzie doznają swoistego olśnienia. Na ich barki spada nieprzyjemny ciężar konfrontacji z rzeczywistością – cybernetyczna pępowina zostaje odcięta, a wynikające z tego perturbacje dają młodszym bohaterom poważną lekcję, a tym starszym przypominają o sprawdzianach jakie życie stawia na ich drodze. 

Podsumowując powyższe filmowe odniesienia do twierdzeń McLuhana, Baudrillarda i Levinsona,  smutnie sprawdzających się w naszej codzienności, nie sposób nie dostrzec pewnej ważnej puenty. W głównej mierze, problemy bohaterów mają podłoże seksualne i emocjonalne – wywodzą się z samotności i potrzeby akceptacji wolnej od krzywdzących sądów. Reżyser wskazuje, że sfrustrowani i niezrozumiani szukamy ukojenia w cyfrowym świecie, w którym elektrody monitora chronią przed wstydem i zakłopotaniem; przed żywym spojrzeniem, przed czymś czego nie jesteśmy w stanie kontrolować, odpowiedzialnością za czyny i wreszcie świadomością iż nie wszystko co oferuje ten świat jest dla nas, a prawdziwą wartość musimy znaleźć sami, bez podpowiedzi osób trzecich. Za sprawą rozwoju technologicznego stajemy się globalni i wszechobecni, lecz tym samym coraz mniej nas samych w sobie i najbliższym otoczeniu. Jak krzyczy w jednej ze scen, by przywrócić utraconą stronę Hannah „Just push the fucking button!”. Być może faktycznie należy nacisnąć przycisk – Esc.

PS Pod nazwiska twórców teorii podlinkowałem krótkie opisy ich założeń. Specjalnie nie zdradzam więcej, ani nie tłumaczę dobitniej, żeby można było obejrzeć film. Jeśli już tutaj dotarłeś lub dotarłaś, to teraz już nie ma bata - obejrzyj film, obejrzyj film, obejrzyj...

piątek, 5 sierpnia 2016

Legion Przeciętności - recenzja "Suicide Squad"



"Suicide Squad" miałem okazję obejrzeć przedpremierowo i szczerze mówiąc - przychylając się poniekąd do fali negatywnych komentarzy - nie zachwycił mnie. Mimo okazji obejrzenia filmu wcześniej, nie miałem czasu, by napisać o nim na gorąco. Tekst piszę po ponad 24 godzinach będąc gorący wewnątrz. 

Wszystko za sprawą wspomnianej fali negatywnych opinii; większości ze strony prasy, które przed premierą, napędzając wszechobecny hype na produkcję o superzłoczyńcach, teraz prowadzą odwrotną politykę, bezlitośnie besztając film z taką mocą, że po kolei twórcy odzywają się cienkim głosem tłumacząc się ze swoich zobowiązań. 

Postawmy sprawę jasno, "Suicide Squad" jest filmem przeciętnym o ogromnym potencjale, który wydaje się zły przez wzgląd na oczekiwania jakie stawiały przez cały czas media i nakręcone przez nie społeczeństwo. To produkcja zgoła inna niż "Superman v Batman" - bawiąca się konwencją i dążąca do dostarczenia optymalnej rozrywki - jednocześnie będąca podobna do tworu Snydera ze względu na niedociągnięte plany pełnych chciwości producentów z zazdrością spoglądających na skąpane w blasku zachwytu gawiedzi plecy filmowego uniwersum Marvela. 

Reżyser David Ayer robił co mógł, wprowadzając ciekawą, kolorową konwencję kontrastującą z mrokiem Gotham, która, zdaje się, została mocno okrojona przez głosy z góry dając w rezultacie obraz pocięty niczym cytryna, z której całości zniknęły pozornie niepotrzebne plasterki, które to z kolei doprowadziły do oddania widzowi niekompletnego produktu. Te braki "plastrów" czuć szczególnie na początku i w środku filmu. Jak gdyby Ayer chciał godnie wprowadzić wszystkie postacie unikając chaosu, ale mu na to nie pozwolono. Przez tę gigantyczną niesnaskę wyszło wręcz odwrotnie. 

Najlepszą robotę wykonują tu aktorzy, którzy nie dość, że są dobrani świetnie, to czuć, że bardzo dobrze czują się w swoich rolach i odwalili kawał dobrej roboty, wspaniale się przy tym bawiąc. Na szczególną pochwałę zasługuje Will Smith w roli Deadshota, Margot Robbie jako Harley Quinn oraz pełniący rolę komediowego wspomagacza Quinn Jai Courtney aka Boomerang.

Niestety to scenariusz - czyli fundament - jest najsłabszym ogniwem całej produkcji (poza prawdopodobnymi naciskami ze strony producentów na ostateczny wygląd filmu) i za to lenistwo Ayer'owi należy się solidny kopas w dupas. Fabuła nie zaskakuje - no chyba, że powtarzalnością - i spycha na dalszy plan relacje między antybohaterami w momentach, w których wskazane byłoby skupienie się właśnie na nich lub tworzy dezorientujące, zbyt duże skróty fabularne; być może ściśle związane z wymuszonymi cięciami. 

Osobiście odczułem ogromny niedosyt w kontekście relacji Joker-Quinn, która, choć jedynie liźnięta, ukazywała związek dwójki super-świrów jako jedynie wierzchołek góry lodowej i materiał nawet na osobny film. Mimo że, to nie było miejsce na poświęcenie większej uwagi psychopatycznemu klaunowi, te kilka dodatkowych minut mogłoby odmienić oblicze postaci granej przez Leto i dać miejsce na solidną ocenę jego występu. Ostatecznie pozostaje jedynie wspomniany niedosyt. 

Podsumowując, "Suicide Squad" nie jest taką tragedią o jakiej pieją w mediach i internecie, ale nie jest też filmem dobrym. Nawet niezły z niego czasoumilacz, ale tylko jeśli obniżyć oczekiwania i skupić się na rozrywce jaka płynie z wykreowanych na ekranie postaci; te są najsilniejszym punktem i to w nich należy upatrywać zabawy, gdy w akompaniamencie znanych i lubianych muzycznych hitów wreszcie mogą być sobą. Typowy tytuł do browara, choć wciąż lepszy niż "Superman v Batman"; łatwiej się połapać o co chodzi bez popadnięcia w popkulturową psychozę.

środa, 3 sierpnia 2016

Dlaczego SMOLEŃSK będzie gównem


Ileż to w historii kina było zwiastunów, które przedstawiały wspaniałe, oszałamiające i chwytające za serca widowiska ze świetnymi kreacjami aktorskimi, by koniec końców okazać się co najwyżej przeciętniakami żerującymi na pieniądze łatwo podniecających się widzów? Na jednej ręce licząc, to z pierdyliard. Co jakiś czas zdarzają się też słabe zwiastuny do dobrych filmów, co można wybaczyć, jeśli film sam siebie broni. Jest też ostatnia kategoria, czyli gówniane zwiastuny do gównianych filmów; i takim właśnie jawi się SMOLEŃSK, z którego zwiastuna mogę po krótce, w trzech punktach, wywnioskować dlaczego film będzie do dupy. 


1. Jakość zdjęć

Nie trzeba być wykształconym filmowcem, żeby odróżnić produkcję, w którą wpompowano ok. 10 milionów złotych, od serialu internetowego tworzonego przez grupę zapaleńców w przerwie między studiami, a dorabianiem na taśmie produkcyjnej. W tym przypadku jednak, twórcy najwyraźniej zdecydowali stawiać przed widzem wyzwania i odpowiedź wcale nie jest taka prosta. 

2. Scenariusz i dialogi

Mimo tylko dwóch minut i trzydziestu sekund, bolesna to przeprawa. Dialogi wypowiadane mechanicznie i drętwo, jakby postawiono przed kamerą przypadkowych ludzi i kazano im czytać z kartki męczą i dają się odczuć jako wpychane do gardła na siłę informacje udające zaskakujące odkrycia i fakty. Od dawna utrzymuję, że nie lubię polskich filmów, ponieważ połowy wypowiadanych kwestii zwyczajnie nie jestem w stanie dosłyszeć. Teraz dosłyszałem świetnie. Niestety.

Acha, nie zapominajmy o To nie jest proste, a nawet wręcz przeciwnie. 11/10

3. Reżyseria

To nie fair obwiniać reżysera za porażkę filmu, który od początku jest projektem producentów i ludzi z filmem nie związanych, ale przy takim temacie produkcji nie ma mowy o artystycznym podejściu, o swobodzie twórczej; Krauze skoczył wraz z całą ekipą na hajs i wycieczkę do USA. Shame on you. 

"Smoleńsk" nie jest filmem, to produkt, który półdebile uznają za odkrywczy i odpowiadający na pytanie, na które nie znane są odpowiedzi; tak też został nakręcony, żeby łatwo pomylić fikcję z prawdą - niczym "Spotlight", sprawi wielką rewelację i odkrycie i być może rzuci oskarżeniami, a za tym wszystkim ruszy tłum wiernych popleczników. Dla dobra sztuki filmowej, nie wspierajcie takich abominacji. Amen. Ave. Peace out.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Jason Bourne: powtórka z rozrywki


Od czterech miesięcy nie napisałem żadnej recenzji. I to nie pierwszy taki kryzys. Zalewająca kina  fala produkcji na tyle przeciętnych, że nie chce się o nich rozmawiać zdaje się nie tyle nie słabnąć co wręcz rosnąć w siłę; proceder ten odbiera wszelką przyjemność w uważnym uczestnictwie w przedstawianej na ekranie historii i zamienia doświadczenie w przewidywalną czynność niczym poranna toaleta.

Z coraz większym nasileniem powstają filmy, które są produktami bez swego rodzaju duszy, jakiegoś haczyka, który nawet w niewybitnym dziele pozwoli cieszyć się czasem spędzonym w kinie. Tak na szczęście nie jest z Jasonem Bourne'm. No, nie do końca.

Najnowszy film Paula Greengrass'a jest niczym więcej jak powtórką z rozrywki i jednocześnie najsłabszą częścią ze wszystkich oryginalnych (Czy ktoś jeszcze pamięta Dziedzictwo Bourne'a? Nie? To dobrze.). Oznacza to, że fani otrzymają wszystkie silne aspekty z trylogii, a zwykli widzowie solidną porcję kina akcji, której - jeśli nie gustują w gatunku - mogli jeszcze nie zakosztować. I w zasadzie tylko tyle i aż tyle można o tej produkcji powiedzieć nie wdając się w fabularne szczegóły. Te z kolei są silnie połączone z poprzednimi częściami. Niejako to zaleta, niejako wada.

Pewne motywy z oryginalnej trylogii powracają w najnowszej odsłonie przygód byłego zabójcy, lecz nie dają satysfakcji jaką niosły jej poprzedniczki. Technicznie rzecz biorąc, Greengrass wymienia wysłużone trybiki akcyjnej machiny, by zastąpić je świeżymi, ale o tych samych właściwościach, spełniających te same zadania.

Bourne znów się ukrywa i znów zostaje wywołany do tablicy przez niejasną przeszłość. Ponownie musi stawić czoła bezwzględnej agencji i ponownie otrzymuje nieoczekiwaną pomoc. Powraca też trzęsąca się kamera, chodzenie po dworcach z zaniepokojonym wyrazem twarzy oraz szaleńcze pościgi. Zabrakło tylko tych świetnych, mięsistych i pełnych napięcia walk wręcz, które stanowiły o sile serii.

Paradoksalnie, powrót Matta Damona w tytułowej roli wnosi najmniej do filmu. Bourne'a spotykamy w toczonej zamieszkami Grecji; dojrzałego, lecz targanego wpojonym przyzwyczajeniem do działania. Nasz bohater przez lata stał się jeszcze bardziej małomówny i, ponownie zmuszony do działania, zdaje się być zdeterminowany jak nigdy wcześniej. Jednakże, jakkolwiek by nie tłumaczyć jego zachowania, Bourne wtapia się w tłum z taką perfekcją, że aż nie przystoi na film o tytule "Jason Bourne".

Więcej do pokazania mają reprezentujący CIA Alicia Vikander oraz Tommy Lee Jones, którzy dwoją się i troją, by dopaść byłego agenta. To praca agencji gra tutaj najlepiej - widz jest uczestnikiem wszystkich procesów mających na celu zlokalizowanie i zlikwidowanie celu. To właśnie agencyjne gierki napędzają akcje i działają jak magnes na zainteresowanie odbiorcy.

Koniec końców, "Jason Bourne" w kategorii filmu szpiegowskiego wypada dobrze - nawet lepiej niż ostatni Bond - jednak jako kontynuacja kultowej serii i być może zalążek nowej, jawi się tylko jako wymuszony skok na kasę; mimo, że udany, to trochę źle zaplanowany - bez kolorytu i sznytu, do których przyzwyczaił nas stary Bourne.

środa, 1 czerwca 2016

Tak tylko mówię - o tym jak zgubiłem parasolkę

Teksty z cyklu Tak tylko mówię to krótkie opowiastki w barowym stylu; bardziej lub mniej prawdziwe, z puentą lub bez, jedne ciekawsze, inne wcale. Takie tam, gadanie.

Do świadomości przywrócił mnie odgłos tłuczonego szkła. Ktoś dostał w mordę, ale co najgorsze stracił wszystkie drinki ustawione na stoliku. Trzech gości o wyglądzie przeciętnego pracownika administracyjnego szybkim krokiem, ze zdumieniem twardo wyrysowanym na twarzach - no i z jednym skwaszonym nosem - oddaliło się od ogródka baru Infinity w Łodzi. Przy okazji do ewakuacji motywował ich dryblas, który jednemu z kolesi zrobił z mordy worek treningowy.

"O kurwa" wrzuciłem kurwę do swojej szklanki od piwa, po czym, nie bardzo wiedząc co zrobić następnie, napiłem się go. Nie poczułem smaku, tylko bąbelki. Albo tę kurwę, co nią przed chwilą rzuciłem.

"Ej! To mój browar do chuja!" do stolika doskoczył jakiś najebany typ i chwycił za szklankę. Zataczał się jak jakiś niedorozwój i tak samo się zachowywał. Swoją drogą, ciekawe jak wygląda taki schlany opóźniony...

"Tu jest twój browar, debilu!" kilka stolików dalej kumple pijanego retarda lali ze śmiechu ze stanu swojego ziomka. Ten niewiele myśląc niemal rzucił moje piwo na stolik i poczłapał po swoje. Po drodze się jeszcze wywalił z krzesłem, a jego przyjaciele dostali małpiego rozumu; podskakiwali przytrzymując się za krok i rżąc wskazywali wijące się na ziemi zwłoki koleżki.

"Co tu się odpierdala?" w głowie zmaterializowała mi się pierwsze sensowna myśl. Spojrzałem na zegarek. Była 8. Westchnąłem ciężko. Jak się tu znalazłem? I co najważniejsze, dlaczego piję sam? Czyżby podświadomie mój organizm przyznał, że jestem alkoholikiem? Westchnąłem jeszcze raz. I jeszcze dwa razy. Nic się nie zmieniło. Wciąż byłem schlany i w mentalnej rozsypce. W dodatku zgubiłem parasol matki, który był jakąś ważną rodzinną pamiątką. Byłem w dupie.

Wyciągnąłem telefon i zacząłem przeglądać album ze zdjęciami. O 6 zrobiłem sobie selfie z jakimś czarnym gościem, tu w ogródku. Teraz go nie było. W jego miejsce wszedł jeszcze ciemniejszy, niższy i z wąsem. Siedział przy stoliku z dryblasem, który pobił urzędników. Około 4 musiałem przyjść do Infinity, bo znalazłem rozmazaną fote z neonowymi światłami. Wcześniej na pewno odbiłem się od Krańcoofki i Biblioteki, bo w kieszeniach znalazłem podkładki do piwa i ulotki. A wszystko zaczęło się od darmowych Negroni w Scenografii z okazji jakiegoś festiwalu barmanów. Drink wytrawny, dobry, bogaty w smaki, jednakże nie do chlania, a my byliśmy spragnieni; wraz z Bocianem - wieloletnim towarzyszem przygód na rauszu - i paroma innymi osobami zakończyliśmy degustację po pierwszym łyku i dalej piliśmy na szybkości lub z sokiem zdjętym z czyjegoś stolika. Sytuacja wyglądała trochę tak jakbyśmy za bardzo się rozpędzili i w tym pędzie po kolei pogubili siebie nawzajem.

Dryblas i czarny wstali nagle i wraz z inną dwójką gości, ubranych w stylu gwiazd hip hopu, weszli do lokalu. Raperzy zatrzymali się przy barze zamieniając z kimś parę słów. Pomyślałem, że zaraz kolejka do kibla zrobi się taka, że prędzej zleje się w gacie niż znajdę dogodną bramę. Czmychnąłem więc szybko i stanąłem przed wejściem do klopa. Gdy przyszła pozostała dwójka, dryblas i czarny wyszli z kabiny, przekazali koks ziomkom, a ci podekscytowani wleźli za nich. Stałem więc tak czując krople moczu spływające mi po kolanach, a tamci se ćpali.

Gdy wróciłem na miejsce, rozejrzałem się dokładniej i zauważyłem, że co jakieś pół godziny coraz to nowe osoby wstają i grupką trzech-czterech łebków wędrują do kibla. Z drugiej strony, czego można było się spodziewać rano w barze, w którym zbierają się wszelkie niedopitki z wieczornych imprez. Jak inaczej utrzymać najwyższe obroty, nie wysypując sobie uprzednio węgorza na oszczaną deskę kibla?

W końcu skończyło mi się piwo i zdecydowałem, że muszę znaleźć moją zgubę. Miałem wystarczająco czasu, żeby odtworzyć mniej więcej ciąg wydarzeń i byłem niemal pewien, że parasolka została w którejś eNce, bo zdaje się, wsiadłem do niewłaściwej i ze złości polazłem jeszcze się dopić.

Zadzwoniłem do biura MPK i zostałem przekierowany do zajezdni autobusowej na Limanowskiego. Okazało się, że parasolka jest i czeka i że mogę śmiało po nią przyjeżdżać. Zebrałem się więc i pojechałem tramwajem lekko przysypiając.

Okazało się, że trafiłem do poPRLowskich katakumb ze starymi pijakami. Na miejscu przywitał mnie śmieszny, krępy ochroniarz o nerwowym głosie. Oznajmił, że muszę poczekać na jego kolegę, bo on posterunku zostawić nie może. Ledwo zacząłem czekać, ten zmienił zdanie i ruszył pędem przez ciemny, brzydki korytarz. Musiałem za nim biec, bo tak leciał skubany.

Wpadliśmy do pokoju, powiedzmy - operacyjnego - w którym zbiera się większość kierowców. Zajebało proszkiem do prania i potem.

"...bo ty jesteś jeszcze napierdolony, Stachu!" rzucił jeden z kierowców do drugiego i lekko się zmieszali, gdy wszedłem. Kazano mi poczekać i znów, nim w ogóle jakieś czekanie się zaczęło, dostałem do łapy parasolkę. Obejrzałem ją. To nie była ta, ale wziąłem, bo facet, który mi ją wręczył był niezmiernie zadowolony, że pojawił się właściciel. Chyba dlatego, że nie musiał spisywać protokołu znajdźki. 

"Się zdziwiłem, że pan te parasolkę zostawił jak tak lało przecież" kierowca miał ubaw z mojego braku logicznego myślenia.

"Tak mi się dobrze jechało, że zapomniałem" odbiłem piłeczkę i w akompaniamencie kilku innych gardłem pochichraliśmy się trochę, aż zapadła niezręczna cisza i zacząłem ewakuacje.

Podziękowałem parę razy i wycofałem się do automatu z napojami, bo czułem, że zbliża się kac morderca. Kątem oka zerknąłem jeszcze raz na krzątających się po pomieszczeniu kierowców. Każdy miał stereotypowy, wystający brzuch piwny, co drugi nosił wąsy, a co trzeci plamy potu pod pachami. Wszyscy byli też grubo po czterdziestce co można w sumie uznać za plus - doświadczony drajwer nawet po pijaku dojedzie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Daredevil wart Waszego czasu


Wszystko wskazuje na to, że najnowszy film z uniwersum DC Comics to kupa z niestrawionymi resztkami, które tylko fajni wyjedzą, bo przecież nie od pardonu tymi fanami są.

Przesłanki jakby Batman v Superman miał nie wypalić pojawiały się na każdy kroku drogi tytułu do premiery. Producent strzelał sobie w stopy, kolana i ostatecznie w głowę wypuszczając materiały promocyjne, a w szczególności zwiastun zdradzający z kim tak naprawdę będzie dane zmierzyć się superbohaterom. Trudno byłoby komukolwiek podnieść się po takim faux pas. Film Snydera nie wyszedł dobrze i nie miał prawa w takiej formie – nie przy perfekcyjnie operującym ekspozycją Marvelu; zarówno na dużym, jak i małym ekranie.

I o tym dzisiaj będzie mowa.

Słyszeliście o Daredevil’u? Nie tej abominacji z Affleckiem. O serialu z 2015 wyprodukowanej specjalnie na rzecz platformy Netflix we współpracy ze scenarzystą Marsjanina Andrew Godardem. Całkiem niedawno w sieci zadebiutował drugi sezon. I jest wspaniały.

W produkcji nie sposób nie zauważyć dotyku świetnego pióra wspomnianego wyżej pana. Wielokrotnie seriale zaczynają się z grubej rury i szybko zbierają pokaźne audytorium, by przez następne lata być cieniem pierwszych sezonów i ostatecznie odejść w niepamięć jako mdły tasiemiec bez pomysłu na odpowiednie poprowadzenie historii. Duża część takich produkcji gdzieś w połowie zaczyna być nudna i pretensjonalna w swojej narracji.

W tym przypadku, akcja jest, nawet gdy jej nie ma. To znaczy, gdy Matt Murdock nie kopie tyłków przestępcom jako nocny mściciel, jesteśmy świadkami równie ekscytującej wojaczki literą prawa – jako, że główny bohater, wraz ze wspólnikiem „Foggym”, są właścicielami kancelarii adwokackiej – i prowadzi to zarówno do niespodziewanych zwrotów akcji, które popychają różne wątki do przodu, jak i rozwoju postaci, które widzimy na ekranie. Wszystko to okraszone ciekawymi dialogami i dobrym aktorstwem. W zasadzie, każda akcja ma swoją reakcje i realnie oddziałuje na świat przedstawiony. Szczególnie widać to w drugim sezonie, w którym echa przeszłości (tj. sezonu pierwszego) wpływają na przedstawianą rzeczywistość lub zwiastują wpływ w przyszłości (tj. kolejnych sezonach).

Poza niezwykle satysfakcjonującym sposobie prowadzenia opowieści, mamy również czystą, pierwotną rozrywkę w postaci scen walk. A te są przepiękne. Niekonwencjonalne, kreatywne i przede wszystkim bardzo prawdziwe; nasz antagonista zbiera bencki równie często co je daje, ponieważ poza jedną super umiejętnością, jest człowiekiem z krwi i kości, który też odczuwa ból.



Za każdym razem twórcy operują ciekawymi ujęciami, odpowiednio pasującymi do lokacji, w której znajduje się bohater. Przykładem niech będzie świetna scena walki w korytarzu*, w której wykorzystano tzw. master shot, czyli długie ujęcie – widzimy wtedy jak Daredevil pokonuje kolejne chordy przeciwników sprawnie wykorzystując otoczenie i wchodząc z jego elementami w interakcje. Dodaje to pewnego smaczku i dynamiki, które w połączeniu z efektowną choreografią dają wystarczający zastrzyk podniecenia, żeby wprowadzić widza w zachwyt.

Dla dopełnienia obrazu rozrywki idealnej, twórcy nie zapomnieli o małych szczegółach, które mogą, choć nie muszą, gdy pozostają niezauważone, wzbogacić odbiór. Tak też główny bohater może się potknąć o jakąś rzecz leżącą na podłodze, męczy się i można go zranić. Jego przeciwnicy nie padają od razu jak muchy, a podnoszą się, by walczyć dalej – niektórzy potrafią go nawet zaskoczyć jakimś niekonwencjonalnym ruchem. Do tego zwrócono specjalną uwagę na dźwięki towarzyszące sceną walk, bo to na tym zmyśle polega Daredevil. I ostatecznie, co zauważyłem w nowym sezonie, gdy ktoś dostaje w twarz czymś na tyle twardym, by zostawiło ślad, to zostawia go od razu po uderzeniu. Mała rzecz, a cieszy.

Niestety, sprawny obserwator będzie w stanie zauważyć zarówno szczegóły działające na korzyść produkcji, jak i pewne niedociągnięcia jak np. choreograficzne niedociągnięcia lub niewielkie montażowe przeskoki.  Niewiele tego, ale się zdarza. Widocznie nie można mieć wszystkiego.



Jeśli zaś chodzi o dobór aktorów, toż to przecież Marvel – oczywiście zrobili to wspaniale. Zarówno główny bohater, jak i postacie poboczne, dają się poznać na tyle, żeby chcieć wiedzieć o nich więcej, a obserwowanie ich rozwoju z odcinka na odcinek jest jednym z elementów, który trzyma fabułę w pionie. Dodatkowo, co już nie jest takie oczywiste, również casting do ról złoczyńców okazał się strzałem w dziesiątkę. W filmach Marvela, jedynym złym, który zapadł mi i wielu innym w pamięć był Loki. W Daredevilu pojawia się m.in. Nobu, Electra, Kingpin, i Punisher. Wszyscy dobrani perfekcyjnie, pozostawiający ślad w głowach serialowych postaci i widza. Warto szczególną uwagę zwrócić na dwóch ostatnich, granych kolejno przez Vincenta D’Onfrio oraz Jona Bernthala, którzy faktycznie potrafią być zastraszający i zadziwiająco prawdziwi.

Mógłbym jeszcze opowiadać wiele, ale nie obyłoby się bez spojlerów, a chcę tym tekstem zachęcić jak największą liczbę odbiorców, by dały sobie szansę na odświeżone „kino” akcji na małym ekranie. Daredevil to serial idealny, bez przestojów, ze świetnymi dialogami i rozwojem postaci na jaki telewizja czekała od dawna.


*Dla szukających potwierdzenia moich słów; wspomniana scena [KLIK]

wtorek, 1 marca 2016

Deadpool was oszuka, a wy się z tego będziecie cieszyć



Żyjemy w świecie nieustannej manipulacji. Od informacyjnej zawieruchy po marketingowe kłamstewka, na każdym kroku wciska się nam ślicznie opakowane bombonierki wypchane kupskiem lub, w najlepszym wypadku, nie do końca świeżym produktem. Nawet mając głowę na karku nie sposób nie dać się nabrać; nie idzie przecież zbojkotować wszystkiego nie uciekając od cywilizacji w otchłań amazońskiej puszczy. Nie inaczej jest z najnowszą produkcją Marvela. 

Hype na Deadpoola sięgnął zenitu gdy tytuł wszedł na ekrany kin i szczyty Box Office. Znajomi, z których żadni fanboye, rozpływali się nad komediowym kunsztem komiksowego antybohatera. Zewsząd doszły mnie słuchy, że naprawdę warto, że to taki film jakim był pierwszy Avengers. Dlatego też, gdy padło hasło "Idziemy na Deadpoola", wskoczyłem w furę i pognałem do multiplebsu. No i się przejechałem. 

Historia zawarta w obrazie Tima Millera to standardowy do bólu pierd o...no właśnie, nie do końca wiadomo o czym. O staniu się lepszym człowiekiem? Bohaterem? Historia romantyczna, jak głoszą banery reklamowe? A może opowieść o zwykłym fiucie, który kierowany chęcią zemsty zabija ludzi i rzuca przy tym kiepskie żarty? Z wielką siłą przychodzi wielka odpowiedzialność, hm? Albo dobra zabawa. 

To ostatnie jednak nie dotyczy widza, a twórców, którzy musieli mieć ubaw na myśl jak bardzo mogą wychujać odbiorców na pieniądze. Komediowym fundamentem Deadpoola jest świadomość uczestniczenia w niewychylającej się ponad przeciętność opowieść; główny bohater co chwilę przełamuje czwartą ścianę i zwraca się do widzów z przekazem sugerującym, że autoironia to taka wysublimowana forma żartu, której w kinie rozrywkowym tak niewiele, że teraz to musi być super zabawne. Nie jest. 

Wyobraźcie sobie, że zapraszam was na wernisaż pt. "Drzewa świata". Przychodzicie, płacicie mi po dwie dychy i wchodzicie do sali gdzie na każdej ścianie wisi... kartka papieru!!! PAPIER JEST Z DRZEW! Hahahaha! Przecież macie drzewa, tylko w innej formie! Ale was śmiesznie oszukałem, hoho. Boki zrywać!

Albo inny przykład. Wbijacie na film "Jak zabiłem moją matkę"; mimo, że ja jestem biały, moją matkę gra seksowna, młodsza ode mnie, czarnoskóra kobieta. W kulminacyjnym momencie, gdy zamierzam się do decydującego ciosu, spoglądam w obiektyw kamery i zwracam się bezpośrednio do was "Cóż, pewnie zastanawiacie się jak to możliwe, że taka czekoladowa dupcia może być moją matką. To proste, nie starczyło nam hajsu na profesjonalną aktorkę, więc wziąłem Foxy z ulicy. Za sto dolców zgodziła się oblać sztuczną krwią i udawać martwą. No to lecimy, hehehe". W ten sposób przedstawia się nowatorski kunszt komediowy Deadpoola.

Poza tym nużącym "dystansem" filmu do samego siebie, całość zawiera masę żartów skrojonych tak, żeby absolutnie nikogo nie urazić, referencji do amerykańskiego, medialnego półświatka, których polski widz raczej nie zrozumie oraz slapstickowych gagów, w których  główną rolę grają genitalia lub tyłek głównego bohatera. Także jeśli wciąż uważacie za zabawne dostać kopa w jaja, to film dla was. 

Największym problemem jest chyba sam Deadpool - czy raczej sposób przedstawienia go - który w moim mniemaniu jest chorym psychicznie świrem, który z racji swojej nieśmiertelności nie przejmuje się cierpieniem i śmiercią jakie zadaje innym, a przy okazji ma z tego ubaw. Wiecie, skoro bohatera nie można zabić, to może on zrobić i powiedzieć co mu się żywnie podoba, a to daje z kolei ogromną przestrzeń do nietypowych, pokręconych akcji. Taki przynajmniej wydaje się być komiksowy pierwowzór. W filmie to zwykły kutafon, który w finalnej scenie, gdy Colosus prawi morał o odpowiedzialności za swoje moce, zabija swojego nemesis i jakby nigdy nic następuje happy end. To okrutnie mylące biorąc pod uwagę, że dwójka X-Menów, którzy pojawiają się w filmie, została wysłana, żeby przerwać szał zemsty Deadpoola, a gdy ten finalnie jej dokonuje wszyscy wzruszają ramionami i wracają do domu. Poważnie kurwa?! Poważnie?!

Podsumowując, Deadpool to oszustwo. Okrojony filmik, który - jak to dobrze powiedział Dem - został zrobiony tak, żeby się podobać. Obraz na siłę udaje fajny, robiąc sobie żarty ze swoich niedociągnięć, które z kolei, w moim przekonaniu, są obrazą dla widza. To wcale nie jest śmieszne, zrobić gówno i wskazać je palcem mówiąc "Zrobiłem gówno". Nie, nie, nie. Zostawcie to w spokoju. Szkoda pieniędzy i czasu.


niedziela, 14 lutego 2016

Walentynki - piękna idea w zmurszałej kapocie



Cóż, minął rok od tego tekstu i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Całkiem dobrze, bo wena zostawiła mnie samego na dłuższy czas i - jak zresztą widać - strona świeci sporadycznymi wpisami. Do poniższych słów dopowiem jeszcze, że wystarczy miłe słowo, żeby "święto" było udane. Enjoy.

***
 (Tekst z 15.02.2015)
Wczoraj były Walentynki, a jakoś tak przewinąłem się przez ten dzień, że zapomniałem rzucić jakiegoś zbędnego komentarza na ten temat. 

Niespecjalnie pamiętam jaki i czy w ogóle zabierałem głos w ubiegłych latach. Moje myśli się w każdym razie zaktualizowały do tej pory i jak kiedyś najpierw uważałem to święto za fajne i zabawne, później go nienawidziłem za fałszywą aurę pozytywności, tak teraz....

Teraz uważam idee za piękną. Warto się obdarowywać prezentami, warto podkreślać tym samym swoje uczucia. Ten jeden dzień, który przypomina, że dla drugiej połówki, miłości lub nie, ale kogoś ważnego dla serducha, należy poświęcać odrobinę ekstra uwagi i troski. Nadprogramowa aktywność, za którą w szkolę zgarniało się szóstki, a w życiu supeł zżycia z tym kimś staje się coraz ciaśniejszy. Smutne w tym wszystkim jest to, że w ogóle potrzebujemy takiego dnia, który przypomina i wyręcza z wysiłku przez resztę dni w roku. 

I to już piękne nie jest. Sama otoczka. Komercyjna i pusta. Pusta, bo wiele osób traktuje to święto jako mus. Jak na Wigilie trzeba wtrząchnąć karpika, tak w Walentynki musi taki delikwent zakupić serduszko, albo kwiatuszka lub chociaż wyjść z ukochaną, bo się przecież obrazi. Człowieki się rozleniwiają i Walentynki stają się kulminacją ich namiętności w okazywaniu uczuć. Ludzka bezrefleksyjność i ślepa świadomość sprawiły, że tak bardzo nie lubię ulic tego dnia, które w zamyśle i na pierwszy rzut oka ślicznie i romantycznie wyglądają, a tak naprawdę przedstawiają mozaikę dobrze sprzedanej miłości.

Ale jak nie lubić tego święta, skoro tak wtedy prosto o zabawne obrazki parek o minach zdradzających niechęć do trwającej właśnie randki lub sytuacje, w których facet z bólem w oczach kupuje różę za 15 złotych od mobilnego sprzedawcy, bo nie chce wyjść na skąpego drania. Kabaret, normalnie kabaret.

piątek, 15 stycznia 2016

Filmowa czarna masa



Pierwszym odczuciem po seansie "Black Mass" jest... niedosyt. Ostatnim obojętność prowadząca do  symbolicznego wzruszenia ramion.

Ktoś, gdzieś w internetach, trafnie zauważył, że miło znów zobaczyć na ekranie grającego Deppa; można było już zapomnieć, że to potrafi. I tak, Johnny wreszcie wykazuje inicjatywę - odgrywa postać zamiast wymachiwać rękoma w geście zwrócenia na siebie uwagi, do czego przyzwyczaił nas na przestrzeni lat. 

Główny bohater, w którego wciela się Depp jest niewątpliwie najmocniejszym ogniwem produkcji; jako James "Whitey" Bulger, psychopatyczny szef irlandzkiej grupy przestępczej, jest naturalny i przekonujący (w mniemaniu wielu wręcz przerażający) i oglądanie go w akcji to czysta przyjemność.

Ale...

Całość jest raczej przeciętną opowiastką, która pozostaje przyczepiona do myśli nie dłużej niż pozostaje grubas na skałce wspinaczkowej. 

Historia rozwija się w ciekawy, intrygujący sposób - w umyśle zaczynają się materializować podsycające ekscytację pytania, na które odpowiedzi są albo mało satysfakcjonujące albo zbyte skrótami fabularnymi.

Nigdy się nie czepiałem przeskoków czasowych albo tekstu wyjaśniającego kontekst sytuacji lub dalsze losy bohaterów. Nigdy tak nie robiłem, bo nie musiałem. Na szczęście Scott Cooper pośpieszył mi z pomocą.

Reżyser zaserwował więc punkt kulminacyjny filmu w nagłym zrywie tempa w ostatnich chwilach i pięciu minutach migawek z postaciami okraszonych opisem ich losów - losów, na których, ze względu na fatalną reżyserię, nikomu nie ma prawa zależeć. Jakby tego było mało, Scott machnął też ręką na koncept przesłuchań pomagierów Bulgara (w czasie których ten pozostaje wciąż poszukiwany) i spuścił go w kiblu za pomocą wspomnianych skrótów. Dzięki Panie Cooper. A teraz się pierdol.

"Black Mass" można skutecznie porównać do projektu na studia; na początku czuć świeżość i motywację drzemiącą w twórcach, później, w połowie projektu odnosi się wrażenie nie do końca trafionych pomysłów i ogólnego spadku jakości, by na końcu spotkać się z jakimś ordynarnym cięciem, byleby postawić ostatnią kropkę, dostać upragnione 3 i skończyć koszmar. Szkoda tylko tej godnej podziwu obsady, która koniec końców jest stertą kukieł, po których spaceruje Depp. 

Chciałbym napisać, że polecam fanom Johnnego, ale zadowoleni będą chyba tylko psychofani, u których sama jego obecność wywoła orgazm. Smutno się ogląda dobrego Deppa w jakiejś szmirze, której potencjału nie ogarnął reżyser. Od biedy można obejrzeć, ale ostrzegam, że od westchnięć żalu możecie się zapowietrzyć.